20 kwietnia 2016, 10:00
Zatrzymać się w biegu

Każdy człowiek, a tym bardziej polityk, w trudnych momentach wymagających zdecydowanych decyzji powinien na chwilę zatrzymać się i pomyśleć. Czasem mam wrażenie, że w takich chwilach politycy biegną na oślep. Dobrze, jeśli potrafią się zatrzymać. Na ogół dzieje się to przy gwizdach niechętnej publiczności.

W ostatnich tygodniach tak właśnie postępują brytyjscy politycy. George Osborne za wszelką cenę chciał zmniejszyć deficyt budżetowy. Miały to zapewnić cięcia na wydatki publiczne. Musiał, już po ogłoszeniu budżetu na kolejny rok finansowy, wycofać się z niektórych pomysłów. W budżecie powstała dziura, a sam autor pomysłu dalej liże rany, zadane mu przez kolegę (już byłego) ministra. Rezygnując Iain Duncan Smith nie poprawił swojej reputacji. W opinii wielu nadal pozostanie tym politykiem, który w zapędach reformatorskich zapomniał o tym, że szczególnie w zarządzanym przez niego ministerstwie, zajmującym się pracą i emeryturami, ale także osobami w różny sposób upośledzonymi przez los, najważniejszy jest człowiek. Z drugiej strony, skoro nie potrafił przeciwstawić się naciskom ze strony ministerstwa skarbu i godził się na cięcia wydatków, na które wewnętrznie się nie zgadzał, to być może nie powinien zajmować się polityką.

Minister stanu Sajid Javid musiał przerwać biznesową podróż do Australii, gdy okazało się, że stalowni w walijskim mieście Port Talbot, należącej do konsorcjum Tata grozi likwidacja. Czy jako osoba odpowiedzialna za sprawy biznesu nie znał sytuacji? A jeśli znał, to czy powinien wyjeżdżać bez próby znalezienia rozwiązania? Każda odpowiedź na te pytania wypada dla ministra źle, tym bardziej, że wybrał się w tę podróż z 16-letnią córką i zamierzał w Australii spędzić wakacje. Pojawiły się głosy domagające się jego rezygnacji. I trudno się temu dziwić. Nie wiem co lepiej: czy jest politykiem mało odpowiedzialnym, czy mało kompetentnym?

Także David Cameron nie zatrzymał się w porę, by pomyśleć o konsekwencjach takich, a nie innych wypowiedzi. Kwity z Panamy, czyli dokumenty z kancelarii prawno-podatkowej Mossack Fonseca, już kosztowały stanowisko premiera Islandii. Na brytyjskiego premiera padł cień podejrzeń. I zapewne cała sprawa szybko poszłaby w niepamięć, gdyby David Cameron od razu powiedział to, co w końcu musiał powiedzieć. Bo nie o fakty tu chodzi, ale o zachowanie samego premiera, który początkowo był, jak mówią Anglicy, economical with the truth.

Dokumenty z „raju podatkowego”, jakim jest Panama, mogą zachwiać jeszcze nie jeden rząd i nie jedną wielką fortunę, a dziennikarze, którzy weszli w posiadanie tych dokumentów, zapewne będą je ujawniać stopniowo, by wywołać lepszy efekt. W posiadaniu gazeta „Süddeutsche Zeitung” znalazło się 1,5 mln dokumentów, a do 4 kwietnia 2016 r. upublicznionych zaledwie 149. Kancelaria podatkowa i prawna oraz dostawca usług korporacyjnych założona w 1977 r. przez Jürgena Mossacka i Ramóna Fonsecę zatrudnia ponad 500 pracowników w ponad 40 biurach na świecie i współpracuje z największymi instytucjami finansowymi, jak Deutsche Bank, HSBC, Société Générale, Credit Suisse, UBS, Commerzbank, i inne. Zarzuca się jej, że pomaga bogatym klientom banków zbudować złożone struktury, które utrudniają śledzenie przepływu pieniędzy. W rezultacie możliwe jest uniknięcie płacenia wysokich podatków. Nikt nie zarzuca Davidowi Cameronowi, że zlecił takie działania. Należy jednak przypuszczać, że nawet opublikowanie przez niego dokumentów o dochodach i płaconych podatkach nie zatrzymają raz rozkręconej machiny oskarżeń. Przeciwnicy polityczni tylko zacierają ręce. I nie są to tylko członkowie partii opozycyjnych. Na wciąż zajęte miejsce dybią politycy z bliskiego otoczenia premiera.

Należy pamiętać, że wszystko to dzieje się na dwa miesiące przed referendum w sprawie dalszego członkostwa Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej. Każde podważenie zaufania do polityków, którzy są za utrzymaniem istniejącego status quo sprzyja tym, którzy chcą Brexitu i domagają się, by rząd był w tej kwestii neutralny. Co jest oczywistą bzdurą, bo skoro rząd, w większości, jest za utrzymaniem członkostwa, to nie rozumiem dlaczego ma zachować w tej sprawie désintéressement.

Zwolennicy Brexitu przystąpili do ataku, gdy okazało się, że rząd wydrukował za pieniądze podatników broszurkę przedreferendalną. Rząd tłumaczy, że wydatek £9 mln jest uzasadniony, gdyż wielu Brytyjczyków domaga się więcej informacji, by móc podjąć odpowiedzialnie decyzję. Przejrzałam ten dokument – jest dostępny na stronie internetowej rządu, nie trzeba czekać, aż wpadnie przez drzwi. To czysta propaganda. Siedem stron to materiał zdjęciowy, jedna poświęcona jest konsekwencjom opuszczenia Unii, gdzie zwraca się uwagę, że oznaczać to będzie „kilka lat niepewności”. Trochę mało jak na rzeczowe argumenty. Na pozostałych stronach przedstawione są dobre strony utrzymania członkostwa.

Tych kilka spraw, które wymieniam w tym tekście, nie są ważne z punktu widzenia interesów Wielkiej Brytanii. To przede wszystkim błędy wizerunkowe. Wiele osób lubi zaglądać do kieszeni polityków i kiwać głową nad tym, „jako się dorobili”. Czy wielu z tych, którzy przeglądają formularze podatkowe premiera będzie analizowało, czy zapłacił tyle ile powinien podatków? Ważniejsze jest to, że w ciągu kilku tygodni zostało podważone zaufanie do samego premiera i kilku jego ministrów. David Cameron musi znaleźć z powrotem kompas, który wskaże mu drogę.

Julita Kin

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Julita Kin

komentarze (0)

_