05 maja 2016, 10:00
W naszych rękach?

W teorii mer Londynu nie zajmuje się polityką zagraniczną. Nie oznacza to, że Ken Livingston czy Boris Johnson unikali kontaktów z politykami z innych krajów. Zawsze – przynajmniej tak zapewniali – chodziło im o najlepsze kontrakty biznesowe dla miasta. Powiedzmy, że tak było, gdy Boris Johnson jeździł do Chin i Iraku, czy Ken Livingston wspierał prezydenta Wenezueli nieżyjącego już Hugo Cháveza.

Tegoroczne wybory, które już za kilka dni rozstrzygną w czyich rękach znajdzie się Londyn, odbywają się w specyficznej sytuacji: zaledwie 7 tygodni później odbędzie się referendum o przynależności Wielkiej Brytanii do Unii Europejskiej. Odchodzący mer Londynu Boris Johnson jest niekwestionowanym liderem kampanii na rzecz wyjścia z UE. Zac Goldsmith, konserwatywny kandydat, który stara się zastąpić Johnsona, ma podobne poglądy. Obydwaj są pod tym względem w obozie przeciwnym niż premier kraju. Kandydat laburzystów Sadiq Khan ma poglądy zdecydowanie proeuropejskie.

A o tym, kto wygra w tym wyścigu mogą zadecydować mieszkający w Londynie obywatele państw Unii Europejskiej, w tym Polacy. W przeciwieństwie do referendum, w którym mogą wziąć udział jedynie posiadacze brytyjskiego obywatelstwa, w wyborach lokalnych mają prawo głosować wszyscy mieszkający na danym terenie obywatele państw Unii Europejskiej. Szacuje się, że w Londynie mieszka ok. 1 milion osób urodzonych w państwach unijnych, z czego blisko150 tys. to Polacy. Uprawnionych do głosowania jest ok. 560 tys. Europejczyków (reszta to niepełnoletni lub osoby o podwójnym obywatelstwie, które liczone są w wyborach jako Brytyjczycy). Nie wiadomo ile osób z tej grupy weźmie udział wyborach. Obcokrajowcy rzadziej niż urodzeni na Wyspie idą do urn wyborczych.

Jak wynika z ostatnich sondaży, kandydat laburzystów ma przewagę nad swym oponentem. Jest ona jednak niezbyt duża – 44 proc. do 37 proc. To różnica ok. 140 tys. Czyli, że o ostatecznym wyniku mogą zadecydować obywatele państw unijnych. A wśród nich przeważają zwolennicy pozostania Wielkiej Brytanii w UE. Nic dziwnego, że Sadiq Khan zwraca uwagę na niepewną sytuację tych wyborców, gdyby referendum zostało wygrane przez zwolenników Brexitu. Zac Goldsmith zapewnia, że ci, którzy już mieszkają i pracują w Wielkiej Brytanii mogą czuć się bezpiecznie, ale jego głos brzmi mało dobitnie.

Wybory mera Londynu są o tyle szczególne, że o ostatecznym wyniku mogą zdecydować głosy alternatywne – każdy wyborca może wskazać drugą w kolejności osobę, która – jego zdaniem – powinna otrzymać to bardzo znaczące politycznie i finansowo (mer Londynu zarabia mniej więcej tyle samo, co premier kraju). Wyborcy powinni wyciągnąć z tych rozważań jeden wniosek: jeśli nawet głosują na kandydata z drugiego szeregu, to stawiając krzyżyk przy drugim nazwisku powinni wybrać jednego z dwóch liczących się kandydatów. W przeciwnym razie ten ich głos będzie nieważny. Jeśli więc zdecydujemy się postawić krzyżyk przy kimś z „drugiej ligii”, to aby nasz głos naprawdę się liczył, drugi krzyżyk najlepiej postawić przy Goldsmithie lub Khanie. A wśród kandydatów, którzy nie mają szans na objęcie stanowiska mera Londynu jest w kim wybierać: od kandydatów reprezentujących tradycyjne, choć często „kanapowe” partie (LDP, Green Party, UKIP, czy BNP) po kandydatów, których nazwałabym ekscentrycznymi. No i jest jeszcze kandydat niezależny: Prince Zylinski (nie wiem dlaczego imię Jan zastąpił tytułem książęcym).

Mówi się, że Londyn jest jak obwarzanek – konserwatywna otoczka z laburzystowską dziurą w środku. O wyborze Borisa Johnsona zadecydowali mieszkańcy dzielnic peryferyjnych. Nic dziwnego, że Zac Goldsmith właśnie na tych obszarach i ich wyborcach skoncentrował swoją uwagę. Jego doradcy nie dostrzegli chyba, że w ostatnich latach profil społeczny tych terenów znacznie się zmienił. Znaczący procent stanowią tam obecnie osoby pochodzące z mniejszości etnicznych, także przybysze z państw Unii Europejskiej.

Sadiq Khan często podkreśla swoje pochodzenie – to syn pakistańskiego imigranta, wychowany na jednym z osiedli południowego Londynu, który zdobył wyższe wykształcenie. To człowiek sukcesu. Jednak wciąż zarzuca mu się, że brał udział w tych samych spotkaniach publicznych co islamscy fundamentaliści, a plemienne spory między imigrantami z Pakistanu i Indii mogą odebrać mu część wyborców, którzy tradycyjnie popieraliby kandydata laburzystów. W obecnej atmosferze antyimigracyjnej jego pochodzenie może odebrać mu wyborców.

Należy też pamiętać, że w tych wyborach nie decydujemy tylko o tym będzie pierwszym obywatelem miasta, ale także o składzie Zgromadzenia Londynu (London Assembly) i lokalnych władz samorządowych. A to właśnie te ostatnie w dużym stopniu decydują o najbliższym otoczeniu, w jakim żyjemy.

I jeszcze jedno: żeby mieć wpływ na to, co się dzieje w mieście, w którym z różnych powodów przyszło nam żyć, trzeba po prostu wziąć udział w głosowaniu. Frekwencja w wyborach samorządowych i merów metropolii jest na ogół niższa niż w wyborach powszechnych. W 2012 r. w wyborach mera Londynu wzięło udział zaledwie 38 proc. uprawnionych do głosowania. Tylko nieliczni Polacy bez brytyjskiego obywatelstwa, ale z prawem do głosowania, poszli do urn. Czy pójdą teraz?

Julita Kin

 

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Julita Kin

komentarze (0)

_