Tłumy odwiedzają dziś muzea, a dzieła sztuki słynnych mistrzów przeszłości popularyzowane w tanich reprodukcjach, albumach i telewizji są powszechnie znane i cytowane. Nie znaczy to, że ceni się je i rozumie tak samo jak w czasach, gdy zachwycało się nimi wąskie grono wybranych koneserów i mecenasów, do których gustów i erudycji dzieła te zwykle apelowały. Ukryte sensy, zakamuflowane aluzje i odwołania próbują odcyfrować badacze specjaliści, ale większość z nas nie zna ich i nie rozumie. Szkoła estetyzującej modernistycznej krytyki nauczyła nas abstrahować od treści i cenić czyste piękno samej formy – jej rytmy i harmonie, ekspresję koloru i linii. Często i one schodzą dziś na dalszy plan przed wrażeniem, jakie robi na nas sama sława artysty, kolosalne ceny dzieł na aukcjach i otaczająca sztukę atmosfera rewerencji i uwielbienia. Cieszy nas sam fakt, że arcydzieła istnieją i że obcujemy z nimi tak blisko, jakby sacrum, które je otacza, spływało odrobinę i na nas samych.
Jednocześnie te same wizerunki powielane w świecie masowej kultury wyrwane z kontekstu, funkcji i znaczeń kiedyś z nimi związanych, włączają się w obieg masowo produkowanych łatwo rozpoznawalnych znaków-obrazów stając się częścią wszechobecnego beztroskiego bazaru-śmietniska-kolażu. Respekt i szacunek miesza się tu i z zabawą, dając też okazję ubicia interesu. Zdumiony odkryłem niedawno dwie konkurujące ze sobą firmy pojemników na papier toaletowy – jedna o nazwie „Leonardo”, druga „Da Vinci”. Na prezentowanej obecnie w Victoria & Albert Museum wystawie „Botticelli Reimagined” zobaczyć można lśniące złotym lakierem koło „OZ Botticelli III” do włoskiego wyścigowego samochodu. Jak zapewniają projektanci swoim lekkim linearnym rysunkiem i „dynamiczną harmonia kształtów” nawiązuje do idealnego piękna celebrowanego w dziełach florenckiego mistrza epoki wczesnego renesansu. To znamię naszych czasów.Cała wystawa na przykładzie sztuki Sandra Botticellego stara się pokazać, jak w zmieniającej się kulturze funkcjonują słynne dzieła przeszłości – inaczej w pełnym jeszcze rewerencji wobec sztuki i akademickich studiów XIX wieku, a inaczej dzisiaj, gdy wszystko zdaje się być jest na sprzedaż.
Kuratorzy wystawy zaskakują, odwracając tradycyjny chronologiczny porządek pokazu – zanim w ostatnich salach obejrzymy wybrane dzieła znakomitego Florentczyka, przed salami opowiadającymi historię jego ponownego odkrycia oglądamy współczesną wizję jego sztuki jako inspiracji masowej kultury, Botticellego z niezliczonych pastiszów, ech i nawiązani do jego dzieł we współczesnym świecie żerującego na przeszłości post-modernizmu. To Botticelli w Muzeum wzornictwa i mody – Botticelli jako marka i ikona zredukowany do kilku łatwo rozpoznawalnych znaków zaczerpniętych z jego najsłynniejszych obrazów. Najważniejsze dla czasów, w których seks i nagie ciało wszystko sprzeda, są naturalnie wersje „Narodziny Wenus” (1486) z centralnie wpatrzoną w nas nagą boginią o rozwianych zefirem włosach, Wenus płynąca ku nam na olbrzymiej muszli. Samego obrazu, który pokazywano w Londynie w roku 1930 w ramach zorganizowanej przez Mussoliniego wielkiej propagandowej wystawy włoskiej sztuki, tym razem nie oglądamy. Wchodząc na wystawę rozpoznajemy za to jego współczesne wcielenia w postaci Honey Ryder, granej przez Ursulę Andress w „Dr. No”(1962) i Umy Thurman jako Afrodyty w „Przygodach barona Munchausena” (1988) – dwóch filmach pokazywanych w krótkich fragmentach na dużym ekranie. To tylko początek bo cała następna sala pełna jest wersji znajomej głowy z rozwianymi włosami – od wykonanych metodą sitodruku obrazów Andy Warhola i Raushenberga przez okładkę do „Wenus on a Half Shell” fantastyczno-naukowej powieści Farmera, wyłaniającej się z morza Wenus będącą fotografia kolażu z odpadków i śmieci (praca Brazylijczyka Vic Muniz) po uszyte z drukowanego materiału reprodukującego słynny obraz z Uffizzi modne kreacje Dolce & Gabana (sezon wiosna/lato 1993). W tym sprowadzonym do znaku wziętym z Botticella temacie – „młoda dziewczyna-rozwiane włosy-morze” – mieści się nawet duże kolorowe zdjęcie szczupłej młodej Polki zrobione w lipcu 1992 na plaży w Kołobrzegu – jedno z serii zdjęć robionych w różnych punktach globu przez Holendra Rineke Dijkstra.
W tej mrocznej sali pełnej jarzących się świateł, kontrastujących kolorów i wizualnie agresywnych obrazów oglądamy zaskakujące wcielenie XV-wiecznego subtelnego Włocha w roli inspirującego twórcy sięgającej do kultury antyku pop-ikony. On sam pod koniec życia tak tu podkreślane „pogańskie” piękno odrzucił skupiając się z otaczającym go warsztatem uczniów na wizerunkach zamkniętych w tondach Madonn i aniołów.
O ile sława i reputacja twórców takich jak Leonardo czy Rembrandt nie podlegała gwałtownym wahaniom o tyle Botticelli jest przykładem twórcy, który po wczesnym okresie sławy na kilka wieków poszedł w zapomnienie. Wysoko ceniony w wysublimowanym kręgu poetów i artystów skupionych wokół rządzącego de facto Florencją Lorenza Medici, we wczesnych swoich dziełach takich jak Narodziny Wenus czy Primavera, wcielał inspirowane antykiem neoplatońskie idee florenckiej Akademii Platońskiej. Wszystko to jednak odrzucił, a nawet spalił niektóre swoje dzieła, pod wpływem potępiających pogański renesans kazań dominikanina Savonaroli. Przez następne dwa stulecia pamiętano go głównie jako ilustratora „Boskiej komedii” Dantego, znanego nie tyle z niezwykłego i tworzonego przez lata kodeksu rysunków, o których pisałem na tych lamach w minionym tygodniu, ale innych, jakie posłużyły za bazę grafik ilustrujących pierwsze drukowane wydania Komedii takich jak wenecka edycja Landina z 1481 roku.Po prawie trzech wiekach zapomnienia odkrywają Botticellego romantycy, widząc w jego figurach wiotkich i delikatnych aniołów i Madonn uosobienie przepojonego niewinnością i duchem idealnego piękna późnego średniowiecza. Wystawa w swej środkowej części (pełnej reprodukcji i dokumentów obok szkiców i kopii ręki artystów tej miary co Ingres, Degas, Gustaw Moreau czy Ruskin) relacjonuje odkrywanie Botticellego jako czarującego „prymitywa”. poprzedzającego sztukę Rafaela. Takim artystą wcześnie zainteresuje się m.in. Atanazy hr. Raczyński, który w roku 1825 nabywa do swej kolekcji pokazywane na wystawie przepiękne „Tondo z Madonną, dzieciątkiem i aniołami” (przybyłe z muzeum w Berlinie). W Anglii Wiliam Young Ottley już w roku 1799 zakupuje do swych zbiorów „Mistyczne narodziny” (należące obecnie do National Gallery i też pokazane na wystawie). Zainteresowanie Botticellim rośnie w połowie XIX wieku propagowane w kręgu poety i malarza Rossetiego i Johna Ruskina, a wkrótce i wpływowego krytyka następnego pokolenia Waltera Patera. Linearna i chłodna, pełna melancholijnej zadumy sztuka Botticellego wyraźnie wpływa na twórczość PreRafaelitow, szczególnie młodszego ich pokolenia czego dowodem na wystawie nie tylko ich kopie dzieł Florentczyka, ale pokazane też na wystawie własne dzieła Rossettiego. Morrisa, Moora, Edwards Burne-Johnes, Wattsa, Evelyn de Morgan, Waltera Crane i wielu wielu innych. Ciekawostką jest tu i fałszywy Botticelli – zakupiona przez lorda Lee w roku 1920 za niebagatelną sumę 28.000 funtów i sprezentowana Courtauld Gallery „Madonna of the Veil”, której niepokojące podobieństwo kroju ust i brwi do amerykańskiej gwiazdy Jean Harlow wzbudziły podejrzenia Sir Kennetha Clarka. Szczegółowe badania istotnie wykryły ślady użycia XX wiecznych pigmentów i malowany temperą obraz uważa się dziś za fałszerstwo, przypuszczalnie dzieło sieneńskiego artysty Umberta Giunti (1886-1970). Czas na część najważniejsza – obrazy samego Botticella prezentowane w ostatnich salach wystawy. Już prawie nie mam na nie miejsca.
Idea rozpoczęcia wystawy od współczesnych ech i nawiązać do dzieł Botticella, by przez wcześniejsze XIX-wieczne studia nad nim, kopie i wpływy dotrzeć wreszcie do blisko 40 dzieł samego mistrza i jego warsztatu – ma swoje ujemne strony. W tych ostatnich jasnych salach jesteśmy już po prostu trochę zmęczeni, a im właśnie trzeba by poświecić najwięcej czasu, nawet jeśli co najmniej kilka dobrze tu znamy. Obok szeregu mniejszych rozmiarami pięknych profilowych portretów (kobiet, takich jak domniemany wizerunek słynnej piękności Simonetti Vespucci, jak i kilku kawalerów z ukochanym Simonetty, Giulianem de Medici) oglądamy i przybyłą z florenckich Ufficci pokaźna rozmiarami „Atenę z centaurem” (1482) – przykład mitologicznego dzieła powstałego w kręgu Lorenza Medici (podobnie jak dwa imponujące wizerunki Wenus – jeden przybyły z Turynu, drugi z Berlina). Jest tu kilka wizerunków boleściwego oblicza Chrystusa, a całą ścianę zajmują tonda z Madonnami. Wiele z nich przypisywane warsztatowi mistrza (a czasem i jego naśladowcom) przypominają jak wciąż niepewne i do dziś dyskutowane bywają atrybucje oglądanych tu obrazów. Dwa tylko opatrzył artysta swoja sygnaturą.
Styl Botticella – precyzja linii i ostrość konturów, subtelność kolorów i płaskość idealizowanych eterycznych wizerunków obok nastroju zadumy i melancholii, która większość tych prac przenika wszystko to w różnym stopniu objawia się w tych obrazach więcej tych cech w jednych dziełach, mniej w innych, a styl ewoluuje i trochę się zmienia, a i sam rysunek czasem słabnie i domyślać się możemy, że to już tylko powielane echa tego co sam enigmatyczny mistrz w najlepszych swych dziełach reprezentował. Może każdy z nas powinien wśród tych dzieł szukać swojego ideału sztuki Botticellego, na pewno jednak więcej uwagi powinien poświecić tej części wystawy niż mnie się tutaj udało.
Andrzej Maria Borkowski