Żyjemy w świecie, w którym społeczeństwa stają się łatwym łupem nawiedzonych wodzów, dyktatorów z małą wyobraźnią, populistycznych manipulatorów, cynicznych polityków, którzy własne ambicje przedkładają nad interes kraju. To często ludzie z wizją jak zbawić świat, który w ich przekonaniu dąży do zguby, potrafiący jak z rękawa sypać obietnicami.
Mają różne recepty na lepszą przyszłość, różne poglądy, ale łączy ich jedno – dzielenie ludzi na swoich i obcych. Ci „obcy” są winni wszelkiemu złu. Ci „swoi” są ich ofiarami. Są przekonani, że bez tych „obcych” będzie lepiej, że powróci dawne bezpieczeństwo, które ci „obcy” zburzyli. Towarzyszy temu konserwatyzm poglądów, zamykanie się w sobie, wracanie do sprawdzonych wzorów zachowań. To daje poczucie bezpieczeństwa. Niestety, przywracanie przeszłości jest tak samo skuteczne jak przysłowiowe zawracanie rzeki kijem.
Współczesnego świata z pewnością nie można uznać za bezpieczny. Coraz więcej ludzi czuje się zagrożonych. I znajdują winnych: to politycy, którzy łódź bezpiecznie przycumowaną do przeszłości, wyprowadzili na wzburzone morze. W rezultacie powstaje przekonanie, że wyrzucając za burtę stojących u steru uda się zawinąć do bezpiecznej przystani.
To zjawisko przyjmuje rodzaj epidemii ogarniającej świat. Antyestablishmentowcy są coraz głośniejsi i zdobywają poparcie wyborców w wielu krajach Europy (Francja, Austria, Włochy, Polska), w Stanach Zjednoczonych (triumf Donalda Trumpa o nominację Partii Republikańskiej w zbliżających się wyborach prezydenckich), a także w Wielkiej Brytanii, która przez długie lata uchodziła za oazę stabilności. Na fali antyestablishmentowej retoryki przywództwo w Partii Pracy zdobył Jeremy Corbyn. Dla wielu Brytyjczyków kwintesencją establishmentu są brukselscy urzędnicy. To dzięki nim coraz większe poparcie zdobywała UKIP, bardzo długo lekceważona przez „poważnych” polityków.
„Mamy wreszcie niepodległość” – wykrzyknął triumfalnie Nigel Farage po ogłoszeniu wyników referendum. Czy Wielka Brytania była dotąd krajem okupowanym? A jeśli tak, to przez kogo? Imigrantów, jak chciałby Farage i zwolennicy UKIP, by powszechnie wierzono? A może przez Unię Europejską? Jeśli tak, to droga do „wolności” jest daleka.
Boris Johnson, jeden z autorów sukcesu przeciwników Unii Europejskiej, na łamach „Telegrapha” stwierdza, że złe skutki decyzji Brytyjczyków „są mocno przesadzone” i zapewnia, że Wielka Brytania osiągnie sukces, który będzie dziełem wszystkich, „czterech zjednoczonych narodów”, bo – jego zdaniem – Szkoci „nie mają apetytu” na kolejne referendum niepodległościowe. Tyle tylko, że Szkoci wcale nie chcą iść drogą wytyczoną przez Johnsona i spółkę. Już zastanawiają się jak utrzymać swą przynależność w Unii Europejskiej. W Irlandii Północnej, która opowiedziała się w większości za pozostaniem w UE, pojawiają się głosy domagające się referendum w kwestii połączenia z Republiką Irlandzką. Ale przecież współczesna Wielka Brytania to także miliony imigrantów. Dla Johnsona oni nie istnieją. Czy należy wyciągnąć stąd wniosek, że nie stanowią oni części wspólnoty, z którą chce budować przyszłość?
Wyborcom obiecywano, że „odzyskają swój kraj”. Po wyjściu z Unii Europejskiej 350 mln funtów tygodniowo miało ponoć być przeznaczonych na służbę zdrowia i inne cenione przez Brytyjczyków, bliżej niesprecyzowane, dobra publiczne. Miało być więcej miejsc pracy i lepsze warunki do handlu z całym światem. Globalizacja – zapewniano – to zło, które jest dobre tylko dla bogatych. Biedniejsza północ Anglii uwierzyła, że wychodząc z Unii Europejskiej przeciwstawia się globalizacyjnym tendencjom i odzyska to, co straciła w wyniku postępu technicznego, który zlikwidował przemysł w tej części wyspy. Zwolennicy pozostania w Unii ograniczali się do wykładów pełnych statystyk i ostrzeżeń przed konsekwencjami „nieodpowiedzialnych decyzji”, a brakowało wizji co dobrego z przynależności do UE wynika. Ludzie nie lubią być pouczani. Wolą obietnice.
Pierwszy akt brytyjskiego dramatu zakończył się w piątek rano, gdy podano wyniki referendum. Mniejszość społeczeństwa zadecydowała o jego przyszłości. Była to większość głosujących, ale to zaledwie mniej niż jedna trzecia dorosłych mieszkańców kraju. Wiem: takie są reguły demokracji. Politycy nie powinni mówić, że „większość się wypowiedziała za Brexitem” i pamiętać, że to większość względna.
Obecnie na naszych oczach rozgrywa się akt drugi. Akcja toczy się w dwóch planach – europejskim i brytyjskim. I tu, i tam panuje chaos. Aktorzy są całkowicie nieprzygotowani do roli, którą przyszło im grać. Nie mają jednego skryptu. Wygląda nawet tak, jakby grali w różnych sztukach. Jedni domagają się przyspieszenia, inni chcą opóźnić akcję.
Wielka Brytania przeżywa największy kryzys polityczny czasów pokoju. W rozsypce są dwie największe partie. Przeciwnicy przywódcy laburzystów wykorzystują okazję, by zadać cios Jeremy’emu Corbynowi. Wcale nie jest powiedziane, że zwyciężą. Powinni pamiętać o nastrojach w partyjnych szeregach, które przed rokiem wniosły go do władzy.
David Cameron podejmując decyzję o unijnym referendum zachował się jak pokerzysta. Wydawało mu się, że zwyciężając uciszy eurosceptyków swej partii. Jak uważa Jeremy Paxman, był to największy błąd popełniony przez brytyjskiego premiera od 1956 r., kiedy to Anthony Eden próbował odzyskać kontrolę nad Kanałem Sueskim. Podobnie jak jego poprzednik, Cameron, honorowo, podał się do dymisji.
Winston Churchill napisał kiedyś, że samobójca polityczny musi z konsekwencjami tego czynu żyć do końca życia. To niemiła perspektyw, z którą zmierzyć się musi David Cameron. A nas czekają miesiące „konkursu piękności” kandydatów na jego następcę. To nie dobry czas na prowadzenie poważnych negocjacji. Jeśli na czele partii, a tym samym rządu, stanie Boris Johnson, to czy Brytyjczycy będą mieli poczucie, że kraj jest w bezpiecznych rękach?
Churchill jest autorem także innego aforyzmu: „Jeżeli idziesz przez piekło, nie zatrzymuj się, idź dalej. Wszystko się kiedyś kończy”. Dla dobra nas wszystkich mieszkających na tej Wyspie najlepiej byłoby, aby to przechodzenie odbywało się jak najspokojniej. Tylko, że ofiarami „piekła”, jakie zgotowali nam politycy, obok innych imigrantów, mogą stać się także Polacy.
Julita Kin