Kolegium redakcyjne „Słownika Oksfordzkiego” uznało „post-prawdę” (po angielsku post-truth) za słowo roku 2016. Termin ten definiowany jest jako „odnoszący się do, lub opisujący sytuację, w której obiektywne fakty mają mniejsze znaczenie w kształtowaniu opinii publicznej, niż odwołania do emocji i osobistych przekonań”.
Nie wymyślono go teraz. Użył go po raz pierwszy w 1992 r. amerykański dramaturg serbskiego pochodzenia Steve Tesich w magazynie „Nation”; stwierdził on: „My, wolni ludzie, w niczym nie zakłócony sposób podjęliśmy decyzję, że chcemy żyć świecie post-prawdy”. Pomimo, że określenie to było znane tyle lat, to jednak dopiero w 2016 roku zacząło robić karierę. Wielu publicystów i dziennikarzy używało słowa post-prawda opisując kampanię przed referendum w sprawie Brexitu w Wielkiej Brytanii, wygraną Trumpa w Stanach, czy rosyjską relację dotyczącą Ukrainy. Z polskiego podwórka taką typową post-prawdą jest narracja dotycząca katastrofy smoleńskiej. We wszystkich tych przypadkach mamy do czynienia z szumem informacyjnym, w którym zacierają się granice między faktem a opinią, prawdą i fałszem, informacją i dezinformacją.
O tym, że politycy „zawsze kłamali” wiadomo, ale w świecie post-prawdy od tej wiedzy ważniejsze jest to, że opinia publiczna kłamstwami polityków przestała się przejmować, że nie widzi w tym nic złego. Jeszcze do niedawna, przynajmniej w Wielkiej Brytanii, polityk przyłapany na kłamstwie musiał pożegnać się z karierą. Tak było, na przykład, z Johnem Profumo, który stracił stanowisko w ministerstwie wojny nie dlatego, że miał romans z Christine Keeler, ale dlatego, że kłamał w Izbie Gmin, dementując pogłoski, że ich znajomość miał charakter seksualny. Gdy po wygranym przez zwolenników Brexitu referendum spytano przywódcę UKIP o £350 mln, jakie rzekomo miały trafić do państwowej służby zdrowia po wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, Nigel Farage odpowiedział: „Nie mogę tego zagwarantować, nigdy tak bym nie powiedział”, choć takie właśnie hasło widniało na autobusach Vote Leave, a Farage często przemawiał na tle tego autobusu. Michael Gove, pytany o zagrożenia związane z Brexitem, o jakich wspominali eksperci, odpowiedział że „ludzie mają już dość ekspertów, mówiących im co mają robić”. To typowy przykład poruszania się w rzeczywistości post-prawdy.
Micheal Gove, jeden z najbardziej prominentnych Brexiteerów (słowo to znalazło się na piątym miejscu listy stworzonej przez „Oxford English Dictionary”) liczył, że w świecie, gdzie można powiedzieć wszystko, jego półprawdy na temat Borisa Johnsona utorują mu drogę do przywództwa Partii Konserwatywnej. Ale w politycznym świecie, nawet ery post-prawdy, zdrada jest karana. Nie tylko nie został liderem konserwatystów, ale stracił stanowisko w rządzie.
Przed referendalna kampania zwolenników Brexitu była oparta na trzech nieprawdziwych regułach (pomijam te nieszczęsne £350 mln): wychodząc z UE Wielka Brytania odzyskuje suwerenność i kontrolę nad swoim prawodawstwem; inni członkowie UE są traktowani lepiej niż Wielka Brytania i wreszcie – wszystkiemu winni są imigranci. Ta ostatnia post-prawda znalazła natychmiast urzeczywistnienie w zwiększonej liczbie ataków na wszelkich obcych, w tym Polaków.
Theresa May, która po objęciu rządu, stwierdziła: „Brexit znaczy Brexit” zaczęła od bardzo dobrego przemówienia wygłoszonego na progu domu przy 10 Downing Street, wzbudzając nadzieję, że chaos, jaki zapanował po referendum uda się jej opanować. Niestety, z każdym mijającym miesiącem sytuacja staje się coraz bardziej skomplikowana i nie koniecznie pani premier jest za to odpowiedzialna.
Wielka Brytania jest obecnie nie tylko podzielona na zwolenników i przeciwników Unii Europejskiej, czyli na Remainers i Brexiteers. Okazuje się, że Brexitowcy są również podzieleni i przez ostatnie pół roku nie udało się ustalić jak Brexit ma wyglądać i na jakich zasadach mają zostać ułożone stosunki Wielkiej Brytanii z UE. Szwajcaria, czy Norwegia, a może Kanada? Niektórzy twierdzą, że nie należy oglądać się na nikogo i tworzyć nowe zasady brytyjsko-unijnej współpracy.
Sytuację skomplikowana została dodatkowo decyzja trybunału, który uznał, że to parlament, a nie rząd powinien wypowiedzieć się o uruchomieniu procedury wychodzenia z Unii Europejskiej. Sędziowie oparli się na ustawie z 1972 r., na mocy której Wielka Brytania przystąpiła do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Skoro wtedy stało się to na mocy ustawy parlamentarnej – stwierdzili sędziowie – to tylko na mocy podobnej ustawy można rozpocząć rozmowy o wyjściu ze struktur unijnych. Uchwalenie ustawy musi, brytyjskim zwyczajem, poprzedzić dyskusja, a przyjąć – Izba Gmin, a później Izba Lordów.
Rząd, który chce uniknąć takiego głosowania, zaskarżył wyrok do Sądu Najwyższego. Po raz pierwszy od jego powstania w październiku 2009 r. sąd ten zebrał się w pełnym 11-osobowym składzie. Przesłuchania trwały cztery dni. Wyrok ogłoszony zostanie dopiero w połowie stycznia. Sędziowie mają do przeanalizowania 33 tys. stron dokumentów.
Mathew Parris, były parlamentarzysta, komentator „Timesa”, w kilka miesięcy po referendum napisał: „Jak w złym śnie, mam uczucie, że spadam. My, Brytyjczycy, jesteśmy na dobrej drodze, by popełnić katastrofalny błąd, największy od czasu kryzysu sueskiego [1956 r.] i jestem przekonany, że rządząca elita o tym wie. Czeka nas upokorzenie, nikogo nie ma u steru i nikt nie wie, co robić. Brexit wymknął się spod kontroli.” To nie jest optymistyczna konstatacja na progu Nowego Roku. Oby się mylił, czego sobie i czytelnikom „Tygodnia Polskiego” z całego serca życzę.
Julita Kin