Dotąd o Armii Andersa nie pisano z punktu widzenia kobiet, najczęściej mówiono, że towarzyszyły tej formacji, a nie, że ją współtworzyły. Ja przedstawiam to z innej strony – mówi Agnieszka Lewandowska-Kąkol, autorka książki „Dziewczyny od Andersa”, w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Książka przedstawia losy kilkunastu kobiet.
– Dokładnie dziewiętnastu. To opowiadania, bardzo różnorodne, o Polkach, które w większości przypadków mieszkały na wschodnich terenach II Rzeczypospolitej. W wyniku kilku fal wywózek znalazły się w głębi Rosji, w kołchozach lub łagrach. Po informacjach o powstaniu Armii Andersa, które niestety nie do wszystkich docierały, podjęły trud długiej, czasem niezwykle dramatycznej drogi, do punktów formowania się wojska. A później w nim służyły, często wykonując bardzo odpowiedzialne zadania, pracując na równi z żołnierzami, a może nawet ciężej, bardziej intensywnie, bo wciąż musiały udowadniać, że nie są gorsze od mężczyzn.
Większość z nich już nie żyje.
– Prawda jest taka, że ta książka powinna być napisana co najmniej dziesięć lat wcześniej, gdyż czas i natura są nieubłagane. Udało mi się znaleźć tylko jedną uczestniczkę tamtych wydarzeń, 94-letnią panią Walerię Sawicką, która mieszka w Londynie i z nią mogłam przeprowadzić wywiad. Dotarłam także do córki innej bohaterki, Danuty Lechny, również mieszkającej w Wielkiej Brytanii, a konkretnie w Tunbridge Wells, która przesłała mi wspomnienia matki oraz garść opisów własnych przeżyć.
Brak naocznych świadków historii to duża strata, niemniej nawet ze źródeł pośrednich warto wydobywać na światło dzienne szczegóły wojennych losów Polaków. Wzbogaca to i uwiarygodnia przekaz historyczny, a bohaterki mojej książki na pewno na to zasłużyły.
Opierała się pani na materiałach archiwalnych?
– Nieocenionym źródłem wiedzy w tym zakresie okazało się Archiwum Wschodnie Ośrodka Karta oraz Archiwum Historii Mówionej Domu Spotkań z Historią. Obydwie te instytucje znajdują się w Warszawie. W Karcie znalazłam sporo wspomnień, dzienników, luźnych zapisków kobiet, które wędrowały z Andersem, natomiast w DSH nagrania z ich relacjami.
Nad książką pracowałam ponad pół roku, a największym problemem nie był brak materiału, ale taka jego selekcja, żeby zaciekawić czytelników. Losy bohaterek były bowiem często bardzo do siebie podobne i najtrudniejszym zadaniem okazało się wybranie tych, w jakiś sposób odróżniających się od innych.
To nietypowa pozycja również z innego względu. Dotąd o Armii Andersa nie pisano z punktu widzenia kobiet, nie przedstawiano jej szlaku bojowego widzianego przez pryzmat ich działań. Najczęściej mówiło się, że towarzyszyły tej formacji, a nie, że ją współtworzyły, a przecież bez ich udziału być może nie byłaby zdolna do takich bojowych osiągnięć, jakie zapisała na swoim koncie.
Początki Pomocniczej Służby Kobiet sięgają 1941 roku.
– Dokładnie jego końcówki, kiedy w ramach Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, z inicjatywy generała Andersa, powstała ta formacja. Pierwszą jej komendantką została Zofia Leśniowska, córka generała Władysława Sikorskiego. Wstępujące do PSK ochotniczki miały zastąpić mężczyzn w działaniach pozafrontowych i administracyjnych, a swoją służbę pełniły w różnych działach: sanitarnym, transportowym, łącznościowym, oświatowym. Pracowały też w magazynach, kuchniach, pralniach, szwalniach… Trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób armia mogłaby istnieć i funkcjonować bez nich. Były w większości skore do uczenia się nowych zawodów i otwarte na ustawiczne doszkalanie się w wybranych profesjach. Wiele z nich za swoją służbę otrzymało odznaczenia – zarówno polskie, jak i angielskie. W 1944 roku PSK została wcielona do 2 Korpusu Polskiego we Włoszech, a następnie podzielona na trzy formacje: Pomocniczą Wojskową Służbę Kobiet, Pomocniczą Lotniczą Służbę Kobiet i Pomocniczą Morską Służbę Kobiet. Ostatecznie PSK rozwiązano w marcu 1946 roku.
Przez jej szeregi w ciągu niespełna pięciu lat przewinęło się około 7,5 tysiąca kobiet.
– Bardzo różnych, pod każdym względem. Wywodziły się z krańcowo odmiennych środowisk i grup zawodowych, były w różnym wieku, odmiennych wyznań i zapatrywań. Wstępując do Armii Andersa kierowały się różnorodnymi pobudkami. Oprócz tych, które z przekonania, programowo chciały walczyć dla kraju, były i takie, które nakładały mundur, żeby nie umrzeć śmiercią głodową, a często ocalić też swoją rodzinę. Jednak nawet kiedy zasilały szeregi wojska z przyczyn czysto egoistycznych, pod wpływem atmosfery panującej w armii szybko zaczynały działać na rzecz innych, gubiąc w ferworze prac partykularne myślenie. Postacią, która swoim autorytetem potrafiła wszystkich scalić we wspólnym dążeniu, był generał Władysław Anders. Większość ochotniczek nigdy z nim nie rozmawiała, ale kiedy podczas defilad z ojcowską troską przyglądał się maszerującym, każda z żołnierek czuła, że patrzy tylko na nią i gotowa była wskoczyć za nim w ogień.
Jakie były ich losy po zakończeniu wojny?
Większość Pestek, jak od skrótu formacji nazywali je koledzy z armii, nie wróciła do kraju, gdyż ich małej ojczyzny – Kresów Wschodnich – nie było już w jego granicach. Rozproszyły się po całym świecie, dużo zostało w Wielkiej Brytanii, mimo iż, tak jak i inni Polacy, nie były tam zbyt mile widziane.
To nie pierwsza pani książka o tematyce wojennej.
– Czwarta. Wcześniej ukazały się „Na skraju piekła. Opowiadania i reportaże z Kresów”, „Niezłomna. Zachowała godność w łagrach” oraz „Siostry. Kresy, zsyłka, wielki świat”. W tej ostatniej marginalnie poruszyłam kwestię Pomocniczej Służby Kobiet, bowiem dwie z trzech głównych bohaterek powieści przez jakiś czas wędrowały z Armią Andersa i zapewne dlatego otrzymałam propozycję od wydawnictwa „Zona zero”, żeby głębiej zająć się tym tematem i przedstawić go w postaci książki. Zgodziłam się, bo jest to dopełnienie tego, co robiłam wcześniej, gdyż wojennymi losami Polaków zamieszkałych na Kresach Wschodnich interesuję się od dawna. Wpływ na to miały losy mojej rodziny, której część, dla mnie najbliższa, zamieszkiwała przed wojną w Wilnie. Opowiadania o aresztowaniach, wywózkach i trudach tak zwanej repatriacji pamiętam jeszcze z dzieciństwa. Towarzysząc kiedyś mamie podczas spotkania Związku Zabużan usłyszałam opowieść jednej z jego członkiń i była ona na tyle pasjonująca, iż od tamtej pory zaczęłam zbierać tego typu historie, nagrywać je i zapisywać, co zaowocowało pierwszą moją książką o tematyce wojenno-kresowej – „Na skraju piekła”.
Problematyka historyczna była odpowiednio zagospodarowana i naświetlana po 1989 roku?
– Po upadku komunizmu wiele się zmieniło, przestała obowiązywać cenzura, zapisy, zakazy, a historię wreszcie zaczęto odkłamywać. Chociaż nie do końca. Nie wszystkie archiwa, na przykład rosyjskie, zostały otwarte i udostępnione, dlatego jest jeszcze wiele nieznanych czy nieudokumentowanych faktów oraz rodzin, które do dziś nie wiedzą, gdzie i kiedy zginęli ich przodkowie, a także jaki los stał się ich udziałem…
Agnieszka Lewandowska-Kąkol
Muzykolog i dziennikarz. Urodziła się w Łodzi, ukończyła wydział muzykologii i dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim. Przez 15 lat pracowała w Redakcji Muzycznej Polskiego Radia, a potem wybrała drogę wolnego strzelca, współpracując między innymi z „Tygodnikiem Kulturalnym”, „Poradnikiem Muzycznym”, „Twoją Muzą” oraz „Przeglądem Powszechnym”. Zajmowała się głównie pisaniem recenzji i tekstów o muzyce artystycznej, jej twórcach oraz odtwórcach, a także reportaży i opowiadań z zakresu historii Polski XX wieku. Właśnie ta tematyka, a w szczególności losy polskich kresowiaków podczas II wojny światowej, obecnie dominuje w jej twórczości. Ma na koncie cztery książki, a w maju planowana jest premiera kolejnej – „Dziewczyny z konspiry”. Pracuje też nad następną pozycją – „Arystokracja. Powojenne losy polskich rodów”.
Alicja Jaszczak
Moja mama była tzw. „pestką” do dzisiaj posiadam jej prawo jazdy uprawniające do kierowania pojazdami w Armii Andersa. Mój ojciec natomiast była saperem i rozminowywał Monte Casino po wojnie. Powrócili do Polski ostatnim transportem z Londynu.