Podpatruję różnych mistrzów, ale najbardziej bliska jest mi metoda Michaiła Czechowa, oparta na pracy z ciałem i wyobraźnią – przyznaje aktor Sceny Polskiej.UK Damian Dudkiewicz w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Współpracowałeś z różnymi teatrami.
– Trochę ich było. Współczesny Teatr Pantomimy Józefa Markockiego, Duo Pantomimiczne Teatr Antidotum, Wrocławski Teatr Pantomimy im. Henryka Tomaszewskiego, Teatr Polski i Współczesny we Wrocławiu, Teatr Wielki w Warszawie, London Coliseum, The Rose Theatre Bankside. A także opery – Wrocławska, English National, w Palermo, Gandawie, Antwerpii, Amsterdamie, Barcelonie, Rzymie i wkrótce w Berlinie.
Sporo.
– A mam dopiero 36 lat (śmiech). Aktorstwo zawsze było dla mnie sposobem na życie, częścią mojej tożsamości i formą autoterapii. A co uważam za największy sukces? Myślę, że pracę z Terry’m Gilliamem nad jego operami oraz „Zemstę” w Scenie Polskiej. Jestem wdzięczny losowi, że wyjechałem z kraju, odnalazłem swoją artystyczną ścieżkę i doświadczam różnorodności świata.
Londyn jest twoim przeznaczeniem?
– Na dziś na pewno. Przyjechałem tu w 2008 roku, z bagażem artystycznych doświadczeń, tytułem magistra kulturoznawstwa Uniwersytetu Wrocławskiego oraz dyplomem artysty estradowego, aktora mima, sygnowanym przez Związek Artystów Scen Polskich w Warszawie. Przyjechałem i… wylądowałem na zmywaku. Zawziąłem się jednak, bo chciałem spróbować czegoś innego, posmakować nowego życia. Po krótkiej przygodzie w knajpie przez kilka miesięcy byłem moderatorem stron internetowych, a następnie trafiłem do The Lyric Theatre Hammersmith, gdzie pracowałem przy obsłudze widowni, powoli wkraczając w środowisko międzykulturowego Londynu. Szukając różnych ścieżek samorealizacji znalazłem ogłoszenie, w którym potrzebowano aktorów do „Matki” Witkacego, spektaklu wystawianego po angielsku w Camden People’s Theatre. Zagrałem w nim Lucynę Ber, prostytutkę i kochankę głównego bohatera. To był przełom – zacząłem chodzić na castingi i uczestniczyć w projektach studentów szkół artystycznych, dzięki czemu mogłem stworzyć swój showreel (krótkie wideo, zlepek z różnych scen filmowych) oraz zaistnieć na Spotlight, stronie internetowej dla aktorów w UK. Mój profil wpadł w oko jednej z dyrektorek i zostałem zaproszony na casting do serialu „Whitechapel”, gdzie przez dwa sezony grałem Igora, asystenta pani doktor w prosektorium. W tym samym czasie znalazłem własnego agenta. Wysłałem swoje CV do English National Opera i po przesłuchaniach dostałem rolę w „The Damnation of Faust” w reżyserii Terry’ego Gilliama, legendarnego reżysera oraz aktora grupy Latający Cyrk Monty Pythona. Był 2010 rok, wystawialiśmy to przedstawienie w różnych krajach. Potem dostałem rolę w „Benvenuto Cellini”, drugiej operowej produkcji Terry’ego, z którą do dziś podróżujemy po Europie.
A jednocześnie jesteś członkiem Sceny Polskiej.UK.
– Od trzech lat, kiedy aktor tego teatru Paweł Zdun poznał mnie z reżyser Heleną Kaut-Howson. Zagrałem tam hrabiego i Rykowa w „Panu Tadeuszu Remix” oraz Papkina w „Zemście”; wziąłem też udział w jubileuszowym spektaklu Sceny.
Emigracyjny teatr jest dla mnie bardzo ważny, to forma kontaktu z korzeniami, macierzystą kulturą, językiem polskim. Dużo uczę się od koleżanek i kolegów, a przede wszystkim od Heleny, która potrafi wyciągać z nas różne poziomy ekspresji i głębi.
Zawsze chciałeś być aktorem?
– Od dziecka ciągnęło mnie do sztuki, ale miałem też okres kiedy marzyłem żeby zostać księdzem bądź zakonnikiem. To niewątpliwie wpływ babci, która była bardzo religijną osobą. Jako 14-latek po raz pierwszy poszedłem na pielgrzymkę do Częstochowy, co powtórzyłem później jeszcze kilkakrotnie. Myślałem o zakonie, inspirowała mnie Matka Teresa oraz benedyktyni z klasztoru w Lubiniu, do których w czasach licealnych jeździłem na sesje medytacyjne. Ojciec Jan Bereza, filozof, były hipis i bardzo ciekawy człowiek, promował dialog z religiami niechrześcijańskimi, zapraszając nauczycieli z różnych tradycji duchowych. To dzięki niemu wyjechałem na medytacje międzywyznaniowe w Auschwitz-Birkenau, gdzie poznałem moją późniejszą nauczycielkę medytacji buddyjskiej zen, aktorkę Małgosię Braunek, która miała głęboki wpływ na moje życie duchowe. Dla mnie, chłopaka z prowincji, było to nowe pole do eksploracji.
Pochodzisz ze wsi.
– Małej wsi Krzemieniewo w Wielkopolsce. Chodziłem do liceum w pobliskim Lesznie, do klasy autorskiej – niesamowitej, gdyż mieliśmy mnóstwo dodatkowych zajęć, wyjazdów do teatrów, na koncerty, braliśmy udział w wernisażach, warsztatach z artystami, zajęciach związanych z rozwojem kreatywnego i psychologicznego potencjału.
W tym czasie pisałem wiersze, grałem w amatorskim teatrze, dużo czytałem na temat medycyny naturalnej, ćwiczyłem Tai Chi i uwielbiałem oglądać spektakle w Teatrze Nowym w Poznaniu, gdzie rodziło się we mnie pragnienie zostania aktorem. Chciałem kontynuować naukę w szkole teatralnej, ale nie znałem nikogo, kto mógłby mi pomóc przygotować się do egzaminów. W efekcie zrezygnowałem z tego pomysłu i ostatecznie zacząłem studia z kulturoznawstwa na Uniwersytecie Wrocławskim. Będąc na pierwszym roku przypadkowo trafiłem na warsztaty tańca we Współczesnym Teatrze Pantomimy (późniejszy Teatr Formy), a po zajęciach jego twórca Józek Markocki zaproponował mi dołączenie do grupy. Powiedział, że dobrze się ruszam, mam charakterystyczną twarz i przydam się. W ten sposób zakotwiczyłem w tym teatrze, podróżując po festiwalach w Polsce oraz Europie i ucząc się sztuki pantomimy. Dwa lata później razem z aktorką Anką Williams założyliśmy Duo Pantomimiczne Teatr Antidotum i zaczęliśmy chodzić na zajęcia do Wrocławskiego Teatru Pantomimy, którego twórcą był słynny Henryk Tomaszewski. W 2003 roku ówczesny dyrektor tej sceny Alek Sobiszewski wyreżyserował spektakl ruchowy „Małpy”, w którym wystąpiłem w zastępstwie jednej z koleżanek. I zostałem tam przez trzy sezony, grając w czterech produkcjach, w tym „Nakręcanej Pomarańczy” Jany Klaty, w której aktorzy dramatyczni musieli się ruszać, a mimowie mówić na scenie.
Ciekawe doświadczenie.
– Niesamowite! I wielki artystyczny sukces. Ale równocześnie, oprócz uczenia się kreowania postaci, w pamięci głęboko utkwiły mi rozmowy ze starymi aktorami w bufecie. Z wielką uwagą słuchałem ich historii, opowieści o rolach, spektaklach, rozterkach życiowych. W czasach licealnych świat teatru i aktorstwa wydawał mi się czymś magicznym, wyjątkowym, otoczonym woalem niedostępności, a kiedy trafiłem do tego środowiska zobaczyłem po prostu ludzi, którzy też cierpią, mają swoje problemy, radości…
Są aktorzy na których się wzorujesz?
– Staram się iść własną artystyczną drogą, ale uwielbiam oglądać w akcji profesjonalistów, często analizuję ich sposób gry i metody pracy. Od czterech lat jestem uczniem Grahama Dixona, australijskiego aktora, który stworzył Londyńskie Studio Metody Michaiła Czechowa. Ten ostatni był bratankiem dramatopisarza Antoniego Czechowa, studiował z Konstantym Stanisławskim, wyjechał do Niemiec, a potem do Hollywood. Z racji zainteresowań ezoterycznych i duchowych zgłębiał prace Rudolfa Steinera, opracowując własną metodę tworzenia postaci, opartą na pracy z ciałem i wyobraźnią. Ta forma bardzo mi odpowiada.
A co jest największym wyzwaniem?
– Każdy kolejny spektakl. A w nim pełne oddanie i pozwolenie duchowi postaci, żeby mną zawładnął.
Pomagają w tym twoje wcześniejsze doświadczenia duchowe?
– Zdecydowanie. Poznawanie ludzkiego potencjału, metod pracy nad samorozwojem, medytacja, czytanie książek dotyczących duchowości, religie i ich mądrość, mistycyzm chrześcijański, buddyjski, hinduski, islamski. Zgłębianie tych zagadnień to moje życiowe hobby, pokarm dla duszy. Ostatnio coraz bardziej skłaniam się ku powrotowi do pracy w glinie, chciałbym kontynuować naukę wylepiania garnków, co mam we krwi, gdyż mój pradziadek był garncarzem. Marzę też o zamieszkaniu w słonecznym, ciepłym kraju, takim jak Hiszpania, gdzie mógłbym stworzyć ośrodek rozwoju, do którego ludzie będą przyjeżdżać po to, żeby tworzyć, dzielić się wiedzą, uczyć medytacji i innych form duchowej oraz artystycznej ekspresji. Ale to melodia przyszłości…
Póki co przed tobą wyjazd do Berlina.
– W kwietniu, na 9 tygodni. Będę tam ponownie pracował z Terry’m Gilliamem nad „The Damnation of Faust”, operą, która pierwotnie powstała w London Coliseum w 2010 roku. Nie mogę się już doczekać, podobnie jak pobytu w Berlinie, który jest jednym z moich ulubionych miast.
Natomiast w Londynie przed nami kilka prób wznowieniowych do „Zemsty”, którą w ramach Sceny Polskiej.UK zagramy jesienią.
Utrzymujesz się tylko z aktorstwa?
– Są okresy, że tak – pracując w teatrach, nad operami, czy od czasu do czasu grając epizody w filmie albo serialu. Ale nie zawsze tak jest, dlatego dorabiam w szkole specjalnej jako asystent nauczyciela. Mam tam do czynienia w większości z dziećmi autystycznymi, w zależności od poziomu upośledzenia pomagamy im w codziennych czynnościach i nauce – od rysowania, liczenia, śpiewania, po gotowanie, pieczenie, wyjazdy do teatrów i przygotowanie do życia w społeczeństwie. To trudna praca, ale dająca wiele satysfakcji, zwłaszcza kiedy po kilku tygodniach widać małe postępy…