W środę 25 marca kurier królewski odebrał spod skromnego londyńskiego adresu na 10 Downing Street zabezpieczoną czarną teczkę skórzaną, wskoczył do pociągu Europe Shuttle podążającego z dworca St Pancras do Brukseli Centralnej, a stamtąd do gmachu brytyjskiej ambasady. Samochód urzędowy od razu przewiózł brodatego pana ambasadora Sir Tim Barrow, noszącego tą samą teczkę do siedziby unijnej Berlaymont i zaniósł ją uroczyście do Sali Przyjęć. Tu, otoczony flagą unijną i brytyjską, czekał na niego Donald Tusk, przewodniczący Rady Europejskiej, a na przeciwko stał zbity tłum dziennikarzy i kamer telewizyjnych, oczekujący historycznej „foto-okazji” zapoczątkowania pierwszej secesji członka Unii w dziejach zjednoczonej Europy. Ambasador przekazał z teczki list który prezes Tusk otworzył z miną skazańca. Z wielkim smutkiem pokazał go reporterom. Po czym przeszedł do sali konferencyjnej gdzie potwierdził że odebrał list Pani Premier May i że większość Europejczyków i prawie połowa Brytyjczyków żałuje tego rozwodu. Uważał że głównym motywem negocjacji będzie „ograniczanie szkód” – czyli „damage control”. Zapowiedział że Rada Europejska przedstawi wytyczne do negocjacji 29 kwietnia. Na koniec powiedział „We miss you already. (Już za wami tęsknimy)”. Zapomniał tylko wyciągnąć pistolet startowy i ogłosić rozpoczęcie negocjacyjnego maratonu.
Strona brytyjska też starała się być ugodowa. Po burzliwych debatach w Wielkiej Brytanii i buńczucznych wypowiedziach członków rządu, nadszedł jakby moment refleksji, który można było odczuć u Theresy May zarówno w oświadczeniu parlamentarnym jak i w treści listu do Tuska gdzie, mimo odejścia od Unii Europejskiej i Euratomu, wyrażała gotowość na nowe partnerstwo z Europą i podkreślała że decyzja wyjścia z Unii nie jest jednak odrzuceniem wspólnych wartości europejskich, a samej Unii życzy dalszych sukcesów. Niestety nie wszystko w liście było takie ugodowe. W stylu Trumpa list potwierdził, że „zawsze na pierwszym miejscu stawiamy naszych obywateli” i że choć celem negocjacji będzie dojście do porozumienia we wspólnym interesie, to w wypadku nierozwiązania sprzecznych interesów zagrożona zostanie nie tylko gospodarka europejska, ale też i jej bezpieczeństwo. Mimo miodowych słów wstępnych ta ostatnia uwaga brzmiała już jako groźba zakończenia współpracy w walce z terroryzmem i z zorganizowaną przestępczością w ramach Europol. W takim duchu przywódcy europejscy to odebrali.
Faktem jest, że obie strony nie mają do siebie zaufania i mimo pięknych słów Tuska o potrzebie „ograniczania szkód” wstępne przygotowania tylko pogłębiały te szkody. Na tym traci na pierwszym planie Wielka Brytania. Ze strony europejskiej wyskoczyła na samym początku wymagana suma rozłąki jako „minimum £52 mld” na którą strona brytyjska ma się zgodzić nim cokolwiek innego może być wynegocjowane. Brytyjczycy twierdzą że najwyżej zaofiarują tylko £20 mld, ale Europejczycy odrzucają te kalkulacje. Tu konflikt będzie najostrzejszy.
Następnie wstępny dokument unijny mówi o możliwości zawetowania ostatecznych wyników rozmów przez rząd hiszpański domagający się zwrotu, lub co najmniej udziału, w suwerenności Gibraltaru i jej 32 tys. mieszkańców. Zaskoczony rząd brytyjski zapewniał że będzie bronił Gibraltaru „na całego”. Zaś były lider partii konserwatywnej Michael Howard wynurzył się z mroku aby zagrozić Hiszpanii wojną o Gibraltar w stylu Falklandów. Po zatym Hiszpania zrobiła drugą niespodziankę, bo wyraziła zgodę na przyjęcie niezależnej Szkocji do przyszłego członkostwa Unii. Dotychczas był to temat tabu dla Hiszpanii ze względu na dążenia Katalonii do niepodległego bytu w ramach Unii.
Dalsze ciosy na rząd brytyjski padały ze strony Szkocji domagającej się nowego referendum niepodległościowego w terminie następnych 18 miesięcy i Walii krytykującej braku udziału w negocjacjach unijnych. W Irlandii Północnej też sytuacja rozkleja się bo główne partie nie mogą dojść do porozumienia co do utrzymania koalicji pojednawczej między katolikami i protestantami, po czym katolicka Partia Sinn Fein dała do zrozumienia że znów będzie dążyć do zjednoczenia Irlandii a jedynym dla nich kompromisem byłoby przekształcenie Północnej Irlandii na niezależną część terenu Unii Europejskiej. A więc mamy anty-brytyjskie secesję szkockie i irlandzkie wewnątrz anty-unijnej secesji brytyjskiej i co raz większą groźbę postępującego rozłamu starego Zjednoczonego Królestwa.
Sprawa naszych Polaków i innych obywateli unijnych na Wyspach, jak i Brytyjczyków w Europie, też już nie leży w gestii rządu brytyjskiego. Za trzy miesiące sprawa ta będzie obiektem zaciętych targów między Wielką Brytanią a Europą na temat daty demarkacyjnej która ma oddzielić tych obywateli, którzy uzyskają prawo stałego pobytu w tym kraju, od tych którym by się to nie należało. Rząd chciał maksymalnie przyspieszyć ten termin aby powstrzymać falę nowych przybyszów korzystających z obecnych i przyszłych uprawnień. Unijni negocjatorzy jednak mówią o przedłużeniu praw wszystkich tu zamieszkałych i nowo przybywających aż do końca negocjacji, czyli do 2019 roku. Z obawy o interesy obywateli brytyjskich zagranicą rząd brytyjski tutaj też nie wygra. Ku złości zagorzałych Brexitowców Brytyjczycy będą musieli w sprawie imigracji, jak i w wielu podobnych sprawach, poddać się warunkom europejskim, albo uzyskać nic.
Nie łatwiej będzie z samym parlamentem. Rząd ma zamiar wprowadzić poprawki do przeszło tysiąca ustaw unijnych, które mają teraz być zaprawione w prawodawstwo i terminologię brytyjską. Rząd musi też wprowadzić poważniejsze nowe ustawy imigracyjne i nowe zarządzenie do wspierania rolnictwa i rybołówstwa po zniknięciu regulaminów i dotacji unijnych. Ma zamiar użyć dekrety pozaparlamentarne aby je przeprowadzić sprawnie. Ale czy może liczyć na stałe poparcie tego w parlamencie? Pani May nie ma osobistego mandatu wyborczego od społeczeństwa poza tzw. „mandatem demokratycznym” narzuconym przez referendum. Ze względu na to że nie głosowała ani ona, ani większość jej gabinetu, za Brexitem, to dotychczas kierowała się instynktem zachowawczym, aby nie stracić poparcia zagorzałych Brexitowców w prasie i w jej własnej partii. Czy wreszcie będzie mogła im stawić czoło?
Theresa May mogłaby zwołać wybory powszechne teraz, aby uzyskać ten osobisty mandat. Na pewno jej partia konserwatywna wygrałaby obecnie te wybory. Ale jej partia jest podzielona na tych zagorzałych zwolenników zerwania z Europą bez żadnego porozumienia, i na byłych sympatyków Unii którzy wciąż chcieliby mieć dostęp do jednolitego rynku. Obydwie opcje oparte są na mitach, chyba że Londyn zrezygnuje jednak z kontroli imigrantów unijnych, co połowa wyborców uważałaby za zdradę i mogłoby doprowadzić do kryzysu konstytucyjnego. W ten sposób Pani May nie uzyskałaby żadnego konkretnego mandatu i uzależniona byłaby dalej od przewlekłych przetargów wewnętrznych które utrudniałyby prowadzenie negocjacji z Unią. Zaś za rok, Mimo braku skuteczności opozycji parlamentarnej ze strony Partii Pracy, pani May mogłaby stracić zaufanie parlamentu, szczególnie gdyby wyszło na jaw jak słaba jest szansa uzyskania pozytywnego porozumienia z Unią i że wynik bezie szkodliwy dla gospodarki brytyjskiej i zostawiłby Wielką Brytanię podzieloną i osamotnioną w świecie. A, jak mówi ostatnio niemiecki minister spraw zagranicznych, Sigmar Gabriel, szanse na ukończenie rozmów w ciągu tych dwóch lat przewidzianych w Artykule 50 są minimalne. A więc może nie dojść w ogóle do porozumienia, a wtedy W Brytania uzależniona byłaby od umów celnych Światowej Organizacji Handlowej i dobrej woli Trumpa. Zwyciężyłby „twardy Brexit” i nastąpiłaby znaczna recesja połączona z rosnącą inflacją.
Cały ten obraz wygląda czarno dla Wielkiej Brytanii, tym bardziej że 27 pozostałych członków Unii pozostaje dotychczas lojalnych wobec zasady że wynik negocjacji musi zostawić Wielkiej Brytanii gorsze warunki współpracy z UE jako były członek niż te które miała jak była członkiem. Rzeczywiście Europa na razie trzyma się razem. Ale nadchodzą kontrowersyjne wybory we Francji i w Niemczech, rosną ruchy populistyczne i eurosceptyczne, Polska i Węgry wyłamują się od wspólnej polityki wobec uchodźców, a nie wiadomo też jak się dalej potoczy kryzys waluty euro, szczególnie z potencjalnie żałosnymi skutkami polityki monetarnej na gospodarki śródziemnomorskie.
Maraton negocjacyjny zapowiedziany jest na dwa lata. Może potrwać jeszcze dłużej jeżeli państwa unijne zgodzą się przedłużyć je jednogłośnie. W tym czasie Unia Europejska może zmienić się dramatycznie; Wielka Brytania może jeszcze bardziej. Na koniec zobaczymy kto dotrwa do mety wzmocniony, a kto padnie plackiem; lub czy obie strony zmądrzeją i podadzą sobie rękę w nowym serdecznym partnerstwie.
Wiktor Moszczyński