O tym filmie mówi się „kultowy”. Nie lubię tego określenia. Dla mnie kojarzy się przede wszystkim z kultem religijnym, a przecież „Miś” z religią nie ma nic wspólnego. Może dlatego tak nie lubię tego słowa, że weszło do języka polskiego już po moim wyjeździe z Polski i jest obecnie używane, nawet nadużywane, w zupełnie innym znaczeniu. Wiem: współcześnie mówi się, że coś jest kultowe, gdy symbolizuje doświadczenia, wartości i postawy jakiejś społeczności lub jakiegoś pokolenia. Nie przyjmuję takiego tłumaczenia, choć zdaję sobie sprawę, że tak to słowo obecnie funkcjonuje. Otaczać kultem można świętego, a nie film czy płytę z przebojami. I już.
Nie oznacza to, że nie lubię filmu „Miś”. Tego filmu po prostu nie sposób nie lubić, zwłaszcza, gdy pamięta się czasy późnego PRL-u, choć niektóre jego momenty, na przykład szafa, do której (a właściwie do znajdującego się w niej magnetofonu) podwładni mówią w samych superlatywach o prezesie, po cichu znienawidzonym) nic nie straciły na aktualności. Podlizywanie się tym, od których zależy nasze życie codzienne, jest ponad czasowe.
Ten film jest swoistym arcydziełem komediowym, co wynika z jednej strony ze znakomitego scenariusza, a z drugiej – świetnej obsady aktorskiej. Gdyby nie Stanisław Tym, to ten film nie miałby tej siły przebicia. No i oczywiście Krystyna Podleska, która na stałe weszła do historii polskiego filmu jako „dziewczyna Misia”.
I znowu zastrzeżenie: Krystyna Podleska to przede wszystkim bohaterka ważniejszego dla mnie filmu „Barwy ochronne” Krzysztofa Zanussiego. To właśnie w tym filmie, opowiadającym o rozterkach i pozornych buntach mojego pokolenia zobaczyłam ją po raz pierwszy. Trudno było zapomnieć jej niebanalną urodę i zabawny akcent.
A wcześniej był „Kontrakt”, a później szereg innych filmów i wiele ról na scenie teatralnej POSK-u. To właśnie publiczność tego teatru przyszła do Ogniska, by jeszcze raz spotkać się z „naszą Krysią”. Dzięki temu i ja spotkała kilkoro dawno niewidzianych znajomych.
Ostatni raz widziałam Krystynę Podleską w farsie „Mój boski rozwód”. Farsa ta, z powodzeniem, przed kilkoma miesiącami ponownie została sprowadzona przez Ewę Beclę i znowu Krystyna Podleska przyciągnęła londyńską publiczność.
Jakże ucieszyłam się, że właśnie ona była gościem 17 już Salonu Literackiego w Ognisku Polskim. Była to okazja poznania bliżej tej świetnej aktorki. Muszę przyznać, że Krystyna Podleska zaskoczyła mnie. Przede wszystkim ogromnym poczuciem humoru. Opowiadała, z wielką swadą, ilustrując wszystko zdjęciami, które zawarte są w wydanej niedawno książce „Dziewczyna Misia”, stanowiącej zapis rozmów, jakie z aktorką przeprowadziła dziennikarka Klaudia Iwanicka o swoim życiu osobistym i (nieco mniej, wręcz za mało) zawodowym. Słuchając tego, co mówiła Krystyna Podleska, a także partnerująca jej Rula Lenska, miałam wrażenie, że obie wróciły do domu. Bo „Ognisko Polskie” było ich domem, uzupełniającym dom rodzinny. Tu obie stawiały pierwsze kroki aktorskie, tu spotykały słynnych Polaków pokolenia swoich rodziców i tu się po prostu bawiły. I tę atmosferę zabawy nie wiem na ile świadomie, a na ile instynktownie odtworzyły po latach.
Krystyna Podleska opowiadała nie tylko o swojej rodzinie, ale też o słynnych aktorach i reżyserach, jakich w swoim życiu spotkała i z którymi po prostu zaprzyjaźniła się. A były to sławy pierwszej wielkości, by wymienić tylko Romana Polańskiego i Yula Brynnera. Opowiedziane barwnie anegdoty sprawiły, że sala bawiła się znakomicie.
Krystyna Podleska nie była jedynym zaskoczeniem wieczoru. Drugim była Irena Delmar. Gdy na ekranie pokazano zbiorowe zdjęcie, na którym uwieczniono znane osobistości życia emigracyjnego lat 60. XX w., to właśnie ona potrafiła rozpoznać najwięcej osób. Zaimponowała mi pamięcią do twarzy i nazwisk.
W Salonie nie zabrakło stałych punktów programu. Artystą „in residence” był tym razem Maciej Hoffman. Kolekcja salonu wzbogaciła się o obraz piękny malarsko i ekspresjonistyczny w wyrazie. Wzbogacił się też zbiór pamiątek po znanych polskich emigrantach – Rula Lenska przekazała zdjęcie, na którym jest wraz z ojcem Ludwikiem Łubieńskim.
Nie zabrakło oczywiście strony artystycznej. Iza Wilczyńska zaśpiewała znakomitą piosenkę Dany Parys-White o porcelanowej laleczce; akompaniowała jej Anita Łazińska, która poprzedniego dnia wystąpiła w POSK-u podczas konferencji PUNO poświęconej polskim muzykom, gdzie zaprezentowała kwartet jazzowy śpiewający a capela. No i wreszcie Krystyna Podleska. „Mój boski rozwód” tym razem zobaczyliśmy w dwóch wybranych fragmentach. Jestem pewna, że ci, którzy nie widzieli całości, żałowali, że nie wybrali się swego czasu do teatru. Warto dodać, że sztukę tę, autorstwa Angely Kennedy Lipsky Krystyna Podleska przetłumaczyła z angielskiego na polski. Szkoda tylko, że aktorka nie wykorzystała znajdujących się na scenie mikrofonów. Tylne szeregi sali często musiały domyślać się dlaczego publiczność wybucha śmiechem.
Jednego jestem pewna: rozwodu między Krystyną Podleską a Polakami mieszkającymi w Londynie nie będzie. Nawet boskiego. To udany związek. Czekamy na powrót z utęsknieniem.
PS. Kaczka była jak zwykle wyśmienita. Jak Pan to robi, Janie Woroniecki? Moja nigdy nie ma takiego wdzięku i smaku.
Katarzyna Bzowska