Popularnym aktorom telewizja płaci sporo. Wprawdzie fachowcy utrzymują, że honoraria aktorskie stanowią tylko niewielką cząstkę kosztów wyprodukowania najtańszego nawet filmu, ale daj nam święty Antoni zarobić choćby połowę tych honorariów, a będzie się nam przez czas długi dobrze powodziło na Ziemi.
Niemniej, niezależnie od tego, czy aktorzy zarabiają dużo, czy mało, koszt ich uposażeń w każdym przypadku stanowi obciążenie budżetu produkcji filmu i gdyby można było im nic nie płacić, osiągnięty zostałby stan idealny – w każdym razie z punktu widzenia niejednego dyrektora.
Nie jest to utopijny sen. Tacy aktorzy istnieją i są szeroko wykorzystywani. Proszę wziąć do ręki pilota i zajrzeć na dowolny kanał telewizyjny spośród tych, które zajmują się tzw. popularyzacją nauki. Ja lubię „Yesterday”.
Polecam go z racji tego, że koncentruje się na historii. Szczególnie II wojna światowa jest tematem chętnie eksploatowanym przez autorów filmów popularnonaukowych, posiadających rozbudowane umiejętności wyciskania pieniędzy z dowolnego przedmiotu.
Przyczyna tego jest łatwa do wyjaśnienia. W czasach II wojny rządy zarówno krajów totalitarnych, jak i demokratycznych zdały sobie sprawę z tego, że obraz wydarzeń dziejących się na frontach, w walce toczonej na morzu i w powietrzu zawiera w sobie potężny ładunek propagandowy, zdolny do mobilizowania społeczeństwa. Ekipy sporządzające filmową dokumentację owego czasu nakręciły tysiące kilometrów taśmy, której większość zachowała się po dzień dzisiejszy i stanowi praktycznie niewyczerpany surowiec, z którego można montować filmy popularne na dowolny temat wojenny. W tych to właśnie filmach występują aktorzy, którym nic płacić nie trzeba i którzy nigdy nie upomną się o honoraria za swoje występy. Czołowym aktorem jest w tych filmach niejaki Adolf Hitler. Nie ma dnia, aby nie pokazano go na ekranie telewizyjnym w którejś z jego popisowych ról: a to jako wiecowego mówcę-demagoga, wrzeszczącego i machającego rękami (ale porywającego za pomocą tych gestów społeczeństwo niemieckie do czynów – także zbrodniczych), a to jako znakomitego stratega, pochylonego nad mapą w otoczeniu swych generałów (niektórych z nich sojusznicy powiesili po wojnie jako zbrodniarzy wojennych), a to jako poczciwego niemieckiego miłośnika górskiej przyrody (tu nawet na kolorowo, tyle że kolory już przestały w tych obrazkach zgadzać się z rzeczywistością) – i tak dalej. I żaden producent nie musi dzisiaj płacić ani feniga (przepraszam – centa) temu tak utalentowanemu i popularnemu aktorowi. Jego spadkobiercom też nie.
Czy można się w tych warunkach dziwić, że nordyckie oblicze tego najczystszego rasowo Aryjczyka Wszech Czasów powraca na ekrany co dzień, inny aktor o niesłabnącej telewizyjnej popularności, Soso Dżugaszwili, lepiej znany pod swym scenicznym pseudonimem Josifa Wisarionowicza Stalina?
Jarosław Koźmiński