Ostatnie dwa lata nie były dobre dla Partii Liberalnych Demokratów (Liberal Democratic Party). Za wejście do koalicji z konserwatystami przyszło liberałom płacić. Przed wyborami 2015 r. Nick Clegg tylko przepraszał swych wyborców za niedotrzymanie zobowiązań. I nic dziwnego, że w wybranej w 2015 r. Izbie Gmin liberałowie zdobyli zaledwie 8 mandatów.
Ostatnie, czerwcowe wybory okazały się dla tej partii nieco lepsze – mają o czterech deputowanych więcej. Miejsce w parlamencie stracił Nick Clegg. Jak przyznał w jednym z wywiadów, nawet jego młodzi kuzyni głosowali na laburzystów.
Gdy Nick Clegg został przywódcą LDP nie sposób było go nie lubić. Młody, przystojny, świetnie przemawiający podczas debat telewizyjnych wydawał się idealnym liderem, który może przyciągnąć najmłodszych wyborców. Tym, którzy oddali głos w wyborach 2010 r. na LDP i gdy partia ta weszła do koalicji wydawało się, że głos liberałów będzie się liczył. Liberałowie nie kwestionowali kapitalizmu, jak czyni to obecnie Corbyn i jego otoczenie, ale pokazywali, że system ten może mieć bardziej ludzka twarz niż darwinowska wizja prezentowana przez część Torysów. Przez wiele lat mogli mówić i zapisać w swych programach niemal wszystko wiedząc, że są to tylko słowa, które świetnie wyglądają na papierze. Mówili więc o wprowadzeniu 50-procentowej stawki podatkowej dla najzamożniejszych, zniesieniu opłat za studia, reprezentowali antyamerykańskość, zwłaszcza jeśli chodzi o wojnę w Iraku i Afganistanie oraz entuzjazm w stosunku do Unii Europejskiej. Okazało się, że w rządzącej koalicji nie byli zdolni realizować swego programu wyborczego, a przyszło im popierać ustawy wręcz z nim sprzeczne. Musieli bronić cięć w wydatkach, podwyżki opłat za studia i podwyższenia podatków (VAT, a nie tego dla najbogatszych) i to nie w imię walki z biedą, a zasypywania deficytowej „dziury”. Za jedyny ich sukces można uznać to, że nie dopuścili do referendum unijnego. A może był, z punktu prounijnych liberałów, to także błąd? Gdyby referendum odbyło się kilka lat wcześniej, zapewne jego wynik byłby inny.
Przez wiele lat liberałowie mówili o sobie, że są alternatywną wobec zarówno laburzystów jak i konserwatystów, trzecią drogą, choć w wielu sprawach reprezentowali poglądy bardziej lewicowe niż Partia Pracy Tony’ego Blaira. Jako partia współrządząc musieli jednej strony bronić polityki rządu, a z drugiej – podkreślać to, co różni ją od konserwatystów. Nick Clegg znalazł się na polu minowym i nie bardzo potrafił się na nim poruszać. W wywiadzie dla „The Times” obwieścił: „Biedni muszą zaakceptować cięcia w zasiłkach” i dodał: „Rząd nie może zajmować się tylko myśleniem o ich ciężkiej doli”.
Wyborcy liberałów nie mieli powodu, by głosować na nich w tegorocznych wyborach. Znaleźli inną, bardziej radykalną alternatywę – Jeremy’ego Corbyna, który przemawia do wszystkich zawiedzionych latami oszczędności spowodowanych międzynarodowym kryzysem finansowy, a przy tym kreuje się na krytyka establishmentu.
Po przegranych wyborach 2015 r. Nick Clegg honorowo ustąpił z przywództwa partii. Został zastąpiony politykiem mało wyrazistym, nie wzbudzającym zaufania. Już na samym początku Tim Farron w jednym z wywiadów powiedział, że nadszedł dobry czas dla liberałów i znaczący członkowie Partii Pracy dzwonią do niego, by zmienić przynależność partyjną. Okazało się to bluffem. Po tegorocznych wyborach Farron zrezygnował z przywództwa, ale swą decyzję nie motywował wyborczymi wynikami, a – jak wyjaśniał –niemożnością pogodzenia swoich przekonań religijnych z przywództwem partyjnym. Trochę karkołomne. Czyżby nie znał programu swej partii, gdy się do niej zapisywał, a później stanął na jej czele?
Po odejściu Charlesa Kennedy’ego czołowymi postaciami liberałów byli Vince Cable i Menzies Campbell. Obydwaj przez krótki czas byli przywódcami Partii. Uznano jednak, że są za starzy – byli już w wieku emerytalnym. I o dziwo, w kilka lat później, gdy partyjni młodzicy nie sprawdzili się, Vince Cable w lipcu br. został wybrany kolejnym liderem LDP. Choć jest to z pewnością polityk błyskotliwy, świetny mówca, to decyzja o powierzeniu mu przywództwa może zadziwiać. Jego kariera polityczna jest dość skomplikowana. Na studiach (studiował ekonomię w Cambridge) wstąpił do Partii Liberalnej, ale później związał się z Partią Pracy, z której odszedł w 1982 r. wstępując do Partii Socjaldemokratycznej (SDP), a gdy partia ta połączyła się z liberałami, wszedł do PLD. Od 1997 r. zasiadał w Izbie Gmin, reprezentując okręg Twickenham; wygrał wówczas z Tobym Jesselem, bratem Camilli Panufnik. W rządzie koalicyjnym Cable objął tekę ministra biznesu, innowacji i zdolności. Nie zdołał jednak obronić swojego mandatu parlamentarnego, przegrywając w tegorocznych wyborach z kandydatką konserwatystów Tanią Mathias.
Ale czy należy się dziwić, że to on został partyjnym przywódcą? Czy liberałowie mają kogoś lepszego? Czy jego wiek jest przeszkodą? W ostatnich czasach to właśnie politycy w starszym wieku robią karierę. Jeremy Corbyn, Donald Trump, czy Hillary Clinton, a także jej konkurent o nominację Partii Demokratycznej w wyborach prezydenckich, Bernie Sanders, czy Jarosław Kaczyński nie należą do młodzików. I to właśnie ci polityczni weterani często reprezentują bardziej radykalne poglądy niż ich młodsi konkurenci. I co ciekawe, często wśród młodych właśnie zdobywają poparcie.
Julita Kin