Jest takie miasto w Polsce, tak małe i położone na uboczu, że – zakładam z dużą dozą pewności – iż 99,9% z moich rodaków NIGDY tam nie trafi.
Nigdy, ponieważ większość przewodników turystycznych omija je z daleka opisując inne atrakcje w regionie. No bo co tam można oglądać? Historię której nie ma? Zwykłe, codzienne życie? A co tu podziwiać: życie w miasteczku toczy się sennie, jak w jakimś starym filmie sprzed lat. Nie ma nawet o czym plotkować, bo wszyscy znają wszystkich, jak swoją rodzinę. Jest tam tak nudno, że nawet stacja benzynowa jest zamykana na niedzielę.
Zdarza się, że podczas ostrych zim albo po gwałtownych wichurach trudno tam dojechać (lub wyjechać), ponieważ jedyna droga jest zasypana śniegiem lub zagrodzona zwalonymi drzewami. Droga do miasteczka wiedzie przez duże obszary leśne, jest kręta i wąska, i łatwo tam utknąć. Jednocześnie miejscowość jest wyjątkowo urokliwie położona u stóp wielkiej góry (wielkiej jak na warunki Pomorza). Kiedy wdrapiemy się na jej szczyt, widać stamtąd panoramę okolicy w promieniu wielu kilometrów. Kiedy oprowadzam wycieczki po regionie, zawsze wspominam o tym miejscu. Mówię o jego burzliwych dziejach i o tym, jak okrutnie obeszła się z nim historia. Przed II wojną światową był to znany i modny kurort na Pomorzu, szczycił się średniowiecznym zamkiem i równie starym kościołem. Miał piękny, ogromny dworzec kolejowy, gdzie wysiadali liczni turyści przyjeżdżający na wypoczynek. W 1945 r. żołnierze Armii Czerwonej, najpierw obrabowali mieszkańców miasta, a potem je podpalili.
Dlaczego? Bo… stało na drodze zwycięskiej armii. Innej sensownej odpowiedzi nie ma, ponieważ nie toczyły się tu nawet żadne walki. W kilka godzin historyczna zabudowa miasta przestała istnieć. Cała linia kolejowa, wszystkie torowiska oraz wagony i lokomotywy, zostały wywiezione na wschód, na Syberię jako zdobycz wojenna, gdzie zapewne gniją do dziś w lasach tajgi. W miasteczku pozostał ogromny budynek po dawnym dworcu i perony, które giną dziś w głębokiej trawie. Linia kolejowa po wojnie nigdy nie została odbudowana, tak jak miasteczko. Nie ma tutaj żadnych zabytków a śródmieście straszy pustymi placami po dawnej, spalonej zabudowie.
O tej historii przypomnieli mi rodzice, którzy zaczęli wspominać rocznicę 17 września. Oboje mieszkali wtedy, we wrześniu 1939 roku na Kresach. Mama w Wilnie, ojciec – na Polesiu. Byli wtedy dziećmi, ale dobrze pamiętają zdradziecki atak Sowietów.
Po kilku miesiącach sytuacja się zmieniła. Rodzinę ojca wywieziono na Sybir. Mama z rodzicami została zmuszona do ucieczki na wieś. Ich majątki przejęli Sowieci. W domach Polaków rozgościli się rosyjscy żołnierze i osadnicy.
Ale historia zatoczyła kolejne koło. Minęło kilka lat, II wojna światowa dobiegła końca. Polacy z Wileńszczyzny mieli do wyboru: zostać pod okupacją sowiecką na miejscu lub wyjechać do Polski. Mama z rodziną przyjechała bezpośrednio na Pomorze, ojciec miał dłuższą drogę do kraju: jego rodzinę najpierw przewieziono na Ukrainę a dopiero potem pozwolono powrócić do Polski. W drodze do kraju widział niezwykłe sytuacje.
Oni – repatrianci – jechali pociągiem pełnym przesiedleńców na zachód, w poszukiwaniu nowego miejsca do życia. Z wagonów obserwowali pociągi pełne niemieckich jeńców kierujące się na wschód, na Syberię. Widzieli też ogromne stada krów, koni i innych zwierząt gospodarskich zrabowanych w Polsce, wszystko to było pędzone drogami i bezdrożami na wschód jako zdobycz wojenna. W pewnym momencie pociąg z rodziną ojca stanął na jakiejś stacji aby przepuścić transporty zdemobilizowanych żołnierzy Armii Czerwonej jadących do domu, do Rosji. Polskie dzieci skorzystały z przerwy w podróży i wyszły z wagonów. Wtedy z przejeżdżającego pociągu z sowieckimi żołnierzami posypały się w ich stronę pieniądze…
Były to polskie pieniądze zrabowane przez żołnierzy Armii Czerwonej w czasie wyzwalania kraju. Teraz już nie były im potrzebne, bo wracali do Rosji.
Pijani żołdacy wyrzucali więc z wagonów zdobyte pieniądze, zabawiając się w ten sposób z polskimi dziećmi. Takie między innymi wspomnienia przywiózł do Polski mój ojciec.