Swego czasu Jean-Luc Godard stwierdził, że Brytyjczycy nie mają własnego kina. Oczywiście, nie znaczy to, że nie robią filmów, nawet wybitnych, ale rzadko układają się one w fale czy szkoły, które są przedmiotem szerszych dyskusji – mówi prof. Ewa Mazierska w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Jaka jest obecna kondycja brytyjskiego kina?
– To zależy od tego, jak zdefiniujemy to pojęcie. Jeśli za brytyjski film uznamy każdy obraz, który w jakiś sposób jest związany z Wyspami, to jego pozycję trzeba uznać za bardzo dobrą. Wśród najbardziej kasowych produkcji ostatnich lat znajduje się bowiem wiele, które możemy określić tym mianem, żeby wymienić „Fifty Shades of Grey” (2015) Sam Taylor-Johnson czy „Cindirella” (2015) Kennetha Branagha. Oboje reżyserzy są Brytyjczykami, ale powyższe filmy nie odnoszą się do tutejszego życia społecznego i kultury, a w każdym razie nie w sposób bezpośredni. Lepiej określić je jako produkcje amerykańskie, zrobione przez Brytyjczyków.
Natomiast jeśli za film brytyjski będziemy uważać twórczość, która odnosi się do określonej wizji wyspiarskiego społeczeństwa, angażując się w jego historię i dzień dzisiejszy, to nie jest z nim najlepiej. Niewiele mamy obrazów tego typu, które osiągają światowy czy chociażby ogólnokrajowy sukces, a nawet jeśli takowe się zdarzają, jak ostatnio „Dunkierka” (2017) Christophera Nolana, zawdzięczają to bardziej swojej spektakularności, niż oryginalnemu spojrzeniu na narodową kulturę.
Takie spojrzenie jest widoczne w kinematografiach krajów wchodzących w skład Wielkiej Brytanii?
– Poniekąd. Anglicy, Szkoci, Walijczycy czy Irlandczycy z Północy przeważnie starają się przedstawiać własne, specyficzne problemy oraz swoją historię. Wynika to między innymi z faktu, iż taki jest warunek otrzymania dotacji na produkcję filmową z lokalnych instytucji finansujących kulturę.
Swego czasu wybitny francuski reżyser i scenarzysta Jean-Luc Godard stwierdził, że Brytyjczycy nie mają własnego kina. Oczywiście, nie znaczy to, że nie robią filmów, nawet wybitnych, ale rzadko układają się one w fale czy szkoły, które są przedmiotem szerszych dyskusji, inspirując zagraniczne produkcje. Tak jest również teraz. Owszem, powstają kasowe obrazy, do których z takiego czy innego powodu można dodać przymiotnik „brytyjski”, ale nie dostrzegam żadnej nowej fali, którą emocjonowaliby się krytycy. W przeciwieństwie na przykład do greckiej czy rumuńskiej.
Greckiej czy rumuńskiej?
– W obu tych krajach pod względem politycznym wiele się dzieje. W Grecji panuje głęboki kryzys ekonomiczny, a Rumunia straciła znaczną część swojej populacji z powodu emigracji. Ograniczone środki materialne sprawiły, że tamtejsi reżyserzy postawili na innowacje w zakresie narracji, korzystania z metafory i ogólnie tworzenia filmów oryginalnych, a nie tylko poprawnych.
Kryzys ekonomiczny miał przełożenie na kinematografię brytyjską?
– Jeśli przyjrzymy się quasi-brytyjskim filmom, o których wspomniałam wcześniej, można dojść do wniosku, że tutejsze kino kwitnie. Niemniej, podobnie jak praktycznie w każdym kraju, co roku powstaje mnóstwo obrazów o minimalnym czy zerowym budżecie, które trafiają na You Tube i Vimeo. Zamierają jednak produkcje średniobudżetowe, które przez wiele lat decydowały o prestiżu wyspiarskiego kina.
Nakłady finansowe topowych produkcji generują duże pieniądze.
– Czasami nawet ogromne, biorąc pod uwagę koprodukcje, szczególnie brytyjsko-amerykańskie. W przypadku „Narnii” (2005) to kwota rzędu 180 milionów, a „Harry’ego Pottera” (2001) – 125 milionów dolarów!
To gwarantuje sukces?
– Na pewno, tym bardziej jak dodamy do tego reklamę i marketing towarzyszące takim przedsięwzięciom. Przy czym trzeba podkreślić, że brytyjskie kino od początku swojego istnienia walczyło nie tyle o sukces, ile o przetrwanie i zaznaczenie własnej indywidualności. Wynikało to z faktu wspólnego języka ze Stanami Zjednoczonymi, które, obok Indii, są największym producentem filmów na świecie i w dużej mierze zaspokajają popyt na twórczość w języku angielskim.
Z drugiej strony, brytyjskie kino nie podlega tak silnej ochronie państwowej jak inne kinematografie europejskie, na przykład francuska czy polska. Jego kondycja zawsze poprawiała się kiedy takie wsparcie otrzymywało, a przełomowy pod tym względem był rok 1927, w którym parlament ogłosił „Cinematograph Films Act” – w reakcji na to, że produkcja filmowa praktycznie spadła do zera. Kolejne tego typu inicjatywy wzmacniające pozycję rodzimego kina owocowały produkcyjnymi boomami oraz tworzeniem wartościowych pozycji.
Wielu historyków uważa, że największymi osiągnięciami Brytyjczyków są obrazy realistyczne. Jest w tym sporo racji, do tego nurtu można bowiem zaliczyć główne fale filmowe, jak chociażby kino dokumentalne z lat 30. i produkcje „kitchen sink” z drugiej połowy lat 50. ubiegłego stulecia. Także brytyjscy reżyserzy cieszący się największym szacunkiem na świecie, w rodzaju Kena Loacha, to realiści.
Ale to jedna strona medalu, gdyż komercyjne i prestiżowe sukcesy odnosiły też filmy nierealistyczne: horrory wytwórni Hammer, Monty Python czy produkcje Powella i Pressburgera. W najnowszym plebiscycie fachowego miesięcznika „Sight and Sound” na najlepszy film wszechczasów wysokie miejsce zdobył obraz „The Red Shoes” (1948), wyprodukowany przez tą ostatnią kompanię, poświęcony magii baletu. To sugeruje, że współcześni widzowie w brytyjskim kinie jednak bardziej cenią nierealizm.
A z nowszych trendów?
– Moi studenci od kilku lat wyróżniają twórczość Christophera Nolana i Shane’a Meadowsa. Ten pierwszy budzi podziw za doskonale skonstruowane, wielopiętrowe narracje, a drugi za celne spojrzenie na brytyjską rzeczywistość, niebanalne dialogi i wykorzystanie muzyki. Nakręcił między innymi film o zespole muzycznym „Stone Roses”.
Swoich zwolenników ma też dorobek wspomnianego już weterana Kena Loacha – ze względu na konsekwencję w ukazywaniu przez niego doli zwyczajnych ludzi, którzy cierpią z powodu neoliberalizmu.
W jakim kierunku będzie podążać brytyjskie kino?
– Sądzę, że podobnie jak wszędzie na świecie, coraz bardziej będzie liczyć się spektakl. Publiczność przychodząca do kina chce uczestniczyć w przedstawieniu, które stwarzają ujęcia panoramiczne ukazujące zapierające dech w piersi widoki, a także efekty specjalne i symulujące doświadczenie bezpośredniego udziału w akcji. Można to wprawdzie zobaczyć na ekranie komputera, a nawet telefonu komórkowego, ale jest to zupełnie inne, nieporównywalne przeżycie w stosunku do tego na dużym ekranie.
Współczesna publiczność jest specyficzna.
– Stanowi odzwierciedlenie swoich czasów. Przy czym ta kinowa w Europie dzieli się na dwie podstawowe grupy – „normalną”, odwiedzającą multipleksy, oraz festiwalową. Ta pierwsza składa się głównie z dzieci i nastolatków szukających wysokich wartości produkcyjnych (na przykład efektów specjalnych), a druga traktuje festiwal jak święto.
Symptomatyczny natomiast jest fakt, że coraz mniej ludzi chodzi do kina, żeby oglądać produkcje francuskie, włoskie czy brytyjskie, tak popularne w czasach mojej młodości. Wiąże się to z szeroką dostępnością filmów w streamingu, a także większą niż kiedyś dominacją kina amerykańskiego.
To, że na Wyspach mieszka tylu cudzoziemców, ma swoje odzwierciedlenie w tutejszej kinematografii?
– Zdecydowanie. W wielu filmach bohaterami są emigranci, także Polacy. Ba, często sami tworzą własne produkcje, na przykład Jerzy Skolimowski wyreżyserował „Moonlighting” (1982), a Paweł Pawlikowski „Last Resort” (2000). W ostatnich latach powstało też kilka obrazów o Polakach nakręconych przez Brytyjczyków, chociażby „It’s a Free World” (2007) Kena Loacha czy „Somers Town” (2008) Shane’a Meadowsa. Zazwyczaj są one robione z pozycji przyjaznych emigrantom, ale zarazem można je oskarżyć o propagowanie określonych stereotypów. Z reguły przybysze znad Wisły są w nich przedstawieni jako niewykwalifikowani, ciężko pracujący robotnicy, chętni do przyjmowania zleceń za mniejsze pieniądze niż tubylcy. Nie widać też, żeby pokazywani na ekranie polscy emigranci zapisywali się do związków zawodowych…
Prof. Ewa Mazierska
Pracownik naukowy University of Central Lancashire w Preston. W swoich badaniach zajmuje się głównie historią kina europejskiego, obrazem pracy w filmie, a także dziejami muzyki popularnej. Obecnie pracuje nad monografią o austriackiej muzyce elektronicznej.
Pochodzi z miejscowości Kowal na Kujawach. Ukończyła filozofię na Uniwersytecie Warszawskim, po czym pracowała w Wyższej Szkole Pedagogiki Specjalnej w Warszawie i redakcji pisma „Film”. Od 23 lat mieszka w Wielkiej Brytanii, gdzie w 2008 roku uzyskała tytuł profesora. Wykładała w Staffordshire University, Manchester Metropolitan University i University of Central Lancashire.