10 listopada 2017, 12:48
Los Polaków w angielskim Podlasiu

Krajobraz półwyspu East Anglia, najbardziej położonego na wschód terenu Wielkiej Brytanii, jest rzeczywiście malowniczy. Łagodne zalesione lub pokryte zbożem pagórki, przeplatane jeziorami i wijącymi rzekami, lecz pozbawione wielkich miast i ciężkiego przemysłu, przypominają nieco w Polsce wystawione najbardziej na wschód Podlasie. I tu i tam ludność posiada raczej niższe wykształcenie niż średnia krajowa i uzyskuje niższy dochód niż w innych częściach kraju. Większość ludności East Anglia głosowała za wyjściem z Unii i, tak jak ludność Podlasia, nie czuje się wygodnie w wielkomiejskim żywiole europejskim. Pamiętam nawet jak kiedyś mieszkałem w hrabstwie Suffolk którego mieszkańcy określali siebie jako „silly Suffolk” a wszelkie osobistości podejmujące decyzje gospodarcze czy polityczne były dla nich „cudzoziemcami”, tzn. pochodzili z Londynu czy z północnej Anglii.

Lecz i tu, w jak każdym zakątku Anglii, mieszkają teraz polskie rodziny. Tak jak wszędzie, zatrudnieni są w biurach, w służbie zdrowia, w fabrykach, a szczególnie w produkcji towarów spożywczych. Mają parafie, polskie szkółki i polskie sklepy. Lecz nie czują się tu tak pewni siebie jak na przykład w Londynie. Tu szybciej napotykają na ulicy na krytyczne uwagi czy wyzwiska, gdy matka rozmawia z dzieckiem po polsku. Tu częściej niepokorni sąsiedzi utrudniają polskim rodzinom życie konfrontacyjnym zachowaniem i nawoływaniem do rychłego wyjazdu z Anglii. Opowiedziano mi przypadek gdzie policjant, wezwany w końcu przez polską rodziną prześladowaną przez nachalną sąsiadkę, po spotkaniu i wypiciu herbatki z sąsiadką kazał Polakom zaprzestać swoich skarg i zaproponował „aby wrócili do swojego kraju jak im się tu nie podoba”. Widać że to nie jest Londyn.

W zeszłą niedzielę zaprosiła mnie do Great Yarmouth bardzo aktywna Polka, Dorota Darnell, która prowadzi biuro doradcze „Athena Immigration Advice”. Dorota walczy sprytnie i odważnie o swoich podopiecznych (głównie Polaków, ale też i innych obywateli unijnych np. Portugalczyków). Pomaga w wypełnianiu formularzy na stałą rezydenturę czy na obywatelstwo brytyjskie, może udostępnić porady od lokalnych prawników brytyjskich z którymi ma umowę i broni Polaków przed eksploatacją przez bezwzględnych pracodawców i nieodpowiedzialnych gospodarzy domu.

Dam przykłady. Przy pomocy pani Doroty poznałem Polkę, która pracowała już siedem lat w firmie płacąc, w swoim mniemaniu, za ubezpieczenie zdrowotne i emeryturę, aż się okazało że przez ten cały okres właściciel firmy, zatrudniający zresztą parędziesiąt osób tak samo naiwnych jak nasza Polka, nie płacił nic na ich fundusz emerytalny i nic na National Insurance. Pod groźbą wzięcia go do sądu przez panią Dorotę szef wyrównał należne NI, ale ten okres siedmiu lat bez wpłaty na emeryturę był już dla niej nieodwracalnie stracony. Inna rodzina, którą też poznałem, płaciła komorne łącznie z opłatą za ogrzewanie, ale właściciel domu nie włączał ogrzewania w czasie zimy tak, że lokatorka musiała potajemnie podgrzewać dom grzejnikiem. Dopiero pani Dorota wytłumaczyła zarówno jej jak i również gospodarzowi, że to jest jego obowiązek, aby w mieszkaniu włączono kaloryfery, gdy temperatura spadała poniżej 20 stopni.

Główny problem polegał na tym że Polacy często nie znali swojego prawa i bali się konfrontacji z władzą brytyjską. Nie zawsze wynikało to ze słabej znajomości języka angielskiego, choć dla wielu to był istotny problem. Ale nawet kiedy znali język angielski, brakowało im pewności siebie, aby postawić na swoim i bronić swoich najbardziej zasadniczych praw. Pani Dorota parokrotnie podkreślała mi w rozmowie że chodzi jej o to, aby Polacy nauczyli się od niej że nie są czymś gorszym niż otaczający ich Anglicy. Wręcz na odwrót. Poza tym nakłania ich do czynnego udziału w następnych wyborach samorządowych.

Lecz we wrogiej atmosferze wobec obcokrajowców w okolicach Great Yarmouth, nie łatwo jest walczyć o swoje prawa i pani Dorota zmaga się z obojętnością administracji lokalnej, np. policji czy pracowników Job Centre, którzy Polaków traktują niedbale, bo i jedni i drudzy są przekonani że po marcu 2019 wszyscy Polacy będą zmuszeni opuścić Wielką Brytanię, nawet jeżeli mają stałą rezydenturę. Ignorancja lokalnych czynników jest przerażająca i po prostu odzwierciedla szeroko przyjętą zasadę że Polacy i inni zabierają prace rdzennym Brytyjczykom. Mówię „szeroko” dlatego, że gdy zaszokowane dzieci moich rozmówców usłyszały od kolegów w klasie, że mają wracać do Polski, nauczycielka odpowiedziała rodzicom że chyba jej dziecko to źle zrozumiało, a innym razem, że dzieci tylko powtarzają poglądy swoich rodziców i nic na to nie można poradzić. Nie znam ani jednej szkoły w Londynie, gdzie dopuszczono by do takich uwag.

To przeświadczenie, że Polacy niebawem wyjadą, jakby zatwierdzone przez referendum i przez brak decyzji obecnego rządu co do przyszłości pobytu obywateli unijnych, ujawnia się też w uprzedzeniach pracodawców. Sama pani Dorota, gdy szukała zatrudnienia ostatnio na stanowisku kierowniczym w firmie doradczej, otrzymała odpowiedź, że taka praca jest dostępna tylko dla obywateli brytyjskich, a Polka mogłaby najwyżej dostać pracę w „call centre”. Taka wypowiedź jest zupełnie nielegalna w kraju unijnym, bo nie może być dyskryminacji obywateli unijnych. Rzecz w tym, że w przeświadczeniu lokalnej ludności Wielka Brytania JUŻ opuściła Unię, i właściwie nie wiadomo po co ci Polacy tu się jeszcze pętają…

Jak mają reagować ludzie lokalni, kiedy urzędnicy w krajowej siedzibie Home Office traktują Polaków nie lepiej. Pani Dorota dawała mi przykład złośliwego niedbalstwa urzędników, a szereg osób z jej teczek poznałem osobiście w czasie mojej jednodniowej wizyty. Jednej Polce, na przykład, żyjącej tu już szereg lat, odmówiono stałej rezydentury, bo jej małżeństwo z Pakistańczykiem uważano za podrabiane („bogus”), mimo że są autentycznym małżeństwem zawartym w lokalnym ratuszu.

Druga Polka, zatrudniona przeszło 11 lat w biurze wynajmu mieszkań, złożyła podanie o rezydenturę. Po paru tygodniach zwrócono paszport, bo wzięli już należną kopię dokumentu. Zaś po paru następnych miesiącach odrzucono podanie, bo urząd nie posiadał już jej zwróconego paszportu. Potem odesłano jej następne z kolei podanie, bo brakowały zdjęć. Lecz te zdjęcia w odpowiedniej kopercie były dołączone do zwróconych dokumentów.

W innym wypadku pani Dorota dostała odmowę dla swojego klienta, bo rzekomo nie posiadali jej aktu urodzenia. Zadzwoniła do odpowiedniego urzędnika i kazała jeszcze raz sprawdzić, po czym urzędniczka przeprosiła bo „znalazła” akt urodzenia leżący na podłodze. U tego samego klienta Home Office zatwierdził prawo pobytu syna Krzysztofa, ale dokument przybył z błędem w pisowni. Złożone zażalenie i Home Office powiedział, że nie może nic zmienić i żeby przysłać ponownie drugie podanie na ten sam dokument.

Inna osoba pracująca już tu 12 lat nie dostała rezydentury, bo nie była zarejestrowana w lokalnej klinice. Okazało się, że leczyła się wyłącznie w Polsce. Przecież nigdzie nie ma prawa nakazującego korzystanie z angielskiej służby zdrowia. Powód odmowy był wyssany z palca.

Wszędzie odmowy z tak błahych a nawet fałszywych powodów następują szybko i tylko część wysłanych kosztów jest zwrócona. Natomiast załatwionych pozytywnie podań o rezydenturę w obecnym roku nie ma żadnych. A gdy pani Dorota wysyła oficjalne skargi do Home Office na podane adresy emailowe, po jakimś czasie adresy te są pozmieniane a jej skargi stają się przez to przedawnione i nieaktualne. Scenariusz tych podań mógłby napisać Franz Kafka, choć w rzeczywistości chce się nad tym płakać.

Może żyjąc w Londynie, jesteśmy uodpornieni na tego rodzaju traktowanie, lecz w terenie istnieje prawdziwa dyskryminacja na każdym kroku, personalna, urzędowa i prawna. Do jakiegoś stopnia nasza dzielna pani Dorota może jeszcze kruszyć kopie o sprawiedliwość dla naszych rodaków, i za to jej należy się medal, lecz uważam że z tym złośliwym i chyba kierowanym niedbalstwem urzędowym powinny się zająć instytucje polskie i brytyjskie z potencjalnie większą siłą przebicia. Gdy słuchamy głosu brytyjskich urzędników w Londynie i Birmingham mamiących nas o rzekomym wspaniałomyślnym „settled status” gwarantowanym przez prawo brytyjskie, nie bądźmy naiwni. To wszystko fikcja. Dla większości naszych rodaków w terenie tylko to co się dzieje przykładowo na angielskich kresach wschodnich jest prawdziwe. I tylko międzynarodowa umowa zagwarantowana przez prawodawstwo unijne zapewni wszystkim Polakom i innym obywatelom unijnym prawo pozostania tutaj po Brexicie.

Wiktor Moszczyński

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_