W minionym tygodniu obchodziliśmy zakończenie jubileuszu 500-lecia Reformacji. Być może nie wszyscy o tym słyszeli, wszak informacje dotyczące tego tematu – niestety – nie trafiły na czołówki gazet i portali informacyjnych. Tym bardziej warto o tym wspomnieć z ambony. „Jubileuszowy rok stał się dla nas wszystkich zachętą i sposobnością do szukania wspólnej drogi, którą – jako chrześcijanie – powinniśmy razem podążać, dając przykład i świadectwo w coraz bardziej podzielonym świecie. Trzeba nam budować mosty, a nie wznosić mury” – mówił abp Wojciech Polak prymas Polski podczas nabożeństwa w kościele ewangelicko-augsburskim pw. Świętej Trójcy w Warszawie w niedzielę, 29 października.
Może się wydawać, że wydarzenia związane z Reformacją mają niewiele wspólnego ze słowem, które Bóg tej niedzieli kieruje do nas – katolików. W rzeczywistości jednak odnajdujemy wiele znaczących podobieństw i analogii. Paradoksalnie bowiem dzisiejsza liturgia Słowa przypomina nam o aktualności niektórych postulatów Reformacji. Nie chodzi tu o pochwałę wszystkich reform zaproponowanych przez Lutra, ale o dostrzeżenie, że ów augustianin, wywieszając na drzwiach katedry w Wittenberdze swoje 95 tez, kierował się przede wszystkim troską o ówczesny Kościół, który stając się coraz bardziej faryzejski, pogrążał się w kryzysie i błądził, głównie za sprawą swoich kapłanów.
Kiedy więc mówimy, że Kościół w naszych czasach również przeżywa kryzys, nie możemy mimo uszu puścić słów, które słyszymy w dzisiejszym pierwszym czytaniu: „Teraz zaś do was, kapłani, odnosi się następujące polecenie: »Jeśli nie usłuchacie i nie weźmiecie sobie do serca tego, iż macie oddawać cześć memu imieniu, mówi Pan Zastępów, to rzucę na was przekleństwo i przeklnę wasze błogosławieństwo, a przeklnę je dlatego, że sobie nic nie bierzecie do serca«” (Ml 1,14b-2,2b). Dlatego, gdy kilka dni temu przeczytałem te słowa proroka Malachiasza, stały się one dla mnie okazją do szczegółowego rachunku sumienia. Tak, wziąłem je sobie do serca. Ze wstydem muszę przyznać, że również i mnie czasem zdarza się być interesownym, niewiernym, faryzejskim kapłanem.
Myli się jednak ten, kto sądzi, że ostrzeżenie Boga wypowiedziane ustami proroka Malachiasza, czy też ustami Jezusa w dzisiejszej Ewangelii było i jest skierowane jedynie do kapłanów. Choroba faryzeizmu, a więc hipokryzja, obłuda i zakłamanie wynikające z rozdźwięku pomiędzy życiem a wyznawanymi wartościami, atakuje nas wszystkich, zarówno Żydów, jak i chrześcijan, katolików, jak i protestantów. Atakuje każdego religijnego i niereligijnego człowieka. Także tych, którzy ze śmiertelną powagą zapewniają wszystkich wokół, że są głęboko wierzący czy też absolutnie niewierzący. Zwłaszcza zaś tych, którzy domagają się honorów, zaszczytów, przywilejów, karier i stanowisk oraz tych, którzy uważają się za stróżów ortodoksji i moralności, teologów potrafiących usprawiedliwić wszystko z wyjątkiem czystości intencji.
Dzisiejsze czytania rozważane przez nas w kontekście jubileuszu 500-lecia Reformacji przypominają nam, że faryzeizm to niebezpieczna choroba, która prowadzi do duchowej śmierci. By jej nie ulec, wszyscy – tak ludzie świeccy, jak i księża – powinniśmy nieustannie powracać do pierwotnej wierności i nieustannie wdzięcznym sercem wychwalać Boga. Warto zatem przypomnieć słowa Jana Kochanowskiego, napisane w czasach naprawdę wielkiego kryzysu Kościoła: „Złota też, wiem, nie pragniesz, bo to wszystko Twoje, / Cokolwiek na tym świecie człowiek mieni swoje. / Wdzięcznym Cię tedy sercem, Panie, wyznawamy, / Bo nad to przystojniejszej ofiary nie mamy”.
Ks. Bartosz Rajewski
Autor jest proboszczem polskiej parafii p.w. Św. Wojciecha na South Kensington w Londynie (Little Brompton Oratory, dawne Duszpasterstwo Akademickie). Msze św. w niedzielę 12.45 i 18.30. www.dalondon.org.uk