Podobno każdy minister budzi się rano zadając sobie pytanie: „Co mam dziś zrobić?”, a każdy premier – „Co mam dziś powiedzieć?” Czy Theresa May każdego ranka patrząc w lustro zastanawia się od którego z ministrów otrzyma list, informujący, że ze względu na popełnione błędy musi zrezygnować ze stanowiska? A może pytanie jest inne: „Czy dziś powinnam podać się do dymisji?”
W Izbie Gmin rząd może zastosować tzw. gilotynę, czyli mechanizm skracania debaty nad projektem ustawy, wyznaczając ściśle określony termin jej zakończenia, tak aby zapewnić jego szybkie przejście przez proces legislacyjny. Theresa May postanowiła zastosować tę samą zasadę w negocjacjach z Unią Europejską na temat warunków brexitu – określiła datę opuszczenia przez Wielką Brytanię UE. Tyle tylko, że takie określenie terminu zakończenia rozmów nie jest dobre, kiedy toczą się negocjacje, bo przecież nie data ich zakończenia jest ważna, a warunki ułożenia w przyszłości dwustronnych stosunków. Druga strona może opóźniać rozmowy, by zmaterializowało się inne oświadczenie pani premier, że brak kontraktu [z UE] jest lepszy niż zły kontrakt.
Takie wypowiedzi pani premier ukazują, że pozycja negocjacyjna Wielkiej Brytanii jest słaba, Teresy May osobiście jeszcze słabsza, a członkowie gabinetu nie ułatwiają jej i tak trudnego zadania. Rządzenie bez większości parlamentarnej dla żadnego premiera nie było łatwe, a jest wręcz karkołomne, gdy przed krajem stoją wyzwania, jakie nie miał przez ostatnie kilkadziesiąt lat.
W ciągu zaledwie tygodnia pani premier musiała dokonać przetasowań rządowych, nie dlatego, że chciała. W dodatku wybierając nowych członków gabinetu musiała zastosować „parytet”, aby liczba zwolenników i przeciwników Brexitu pozostała taka sama. Problem polega na tym, że jeszcze co najmniej dwóch członków gabinetu może zostać zmuszonych do wyjścia.
Podczas weekendu lider opozycji Jeremy Corbyn zaapelował do pani premier, by pozbyła się Borisa Johnsona. Ten nie przyjmuje słów krytyki, licząc na to, że jego pozycja w rządzie jest mocna. Niedzielna prasa ujawniła treść memorandum, jaki napisał on wspólnie z Michaelem Gove na temat warunków Brexitu. To zaskakujące, że panowie, którzy jeszcze niedawno wbijali sobie nawzajem nóż w plecy są znowu sojusznikami. Czyli potwierdza się opinia, że w polityce nie ma stałych przyjaciół ani wrogów, a liczą się doraźne interesy. Ten przeciek do prasy (memorandum ponoć było tajnie) potwierdza starą angielską zasadę – jeśli mówi się, że pada deszcz, to znaczy, że leje. Takich nieprzewidzianych sytuacji, jeszcze bardziej osłabiających rząd, można się spodziewać w najbliższym czasie więcej.
Zapewne określając dokładną datę negocjacji premier chciała uspokoić swoich krytyków, zwolenników Brexitu, że dotrzyma słowa i wyprowadzi Wielką Brytanię z Unii Europejskiej. Tyle tylko, że każda ustawa parlamentarna – a warunki Brexitu muszą być zatwierdzone przez parlament i podpisane przez królową – ma napisane na pierwszej stronie niewidzialnym atramentem zdanie: „Obowiązuje do czasu zmiany”. Słowa Theresy May niewiele więc znaczą.
Gorzej, że choć wiele mówi się o tym, jak trudno przebiegają rozmowy z UE, to wciąż poza stwierdzeniem „Brexit znaczy Brexit” nie wiadomo jak wyobraża sobie pani premier i członkowie jej gabinetu przyszłą sytuację Wielkiej Brytanii w świecie. We wszystkim, co słyszy się od brytyjskich polityków brakuje wizji przyszłości. Wiadomo jedno: brexit będzie kosztowną zabawą, za którą zapłacą wszyscy mieszkający na brytyjskich wyspach. Już płacą, podwyższonymi stopami bankowymi i wzrostem cen, przede wszystkim artykułów spożywczych.
Należy podejrzewać, że wyznaczając datę opuszczenia UE Theresa May publicznie odpowiadała na tajne memorandum Johnson-Gove, którzy nie tylko określają warunki Brexitu („twarde”), ale też podają termin zakończenia okresu przejściowego – ma się on według nich zakończyć w 2021 r., a więc przed przyszłymi wyborami powszechnymi, które zgodnie z wyborczym kalendarzem powinny odbyć się w 2022 r.
Od czasu niepotrzebnych wyborów parlamentarnych odnosi się wrażenie, że Theresa May zarządza chaosem. Jej pozycja została mocno osłabiona i nie stało się nic, co by zmieniło sytuację. Wystąpienie na dorocznej konferencji partyjnej przyćmione zostało przez uporczywy kaszel pani premier i obsuwające się wolno litery z zawieszonego za nią hasła. Czy ktoś pamięta co mówczyni miała do powiedzenia?
Wymuszona rezygnacja kolejnych członków rządzącego gabinetu to jednodniowa sensacja dla dziennikarzy, którzy obserwują dokładnie jak często otwierają się zamknięte na ogół szczelnie drzwi domu przy 10 Downing Street, kto przez nie wchodzi i wychodzi – i z jaką miną. Sensacja staje się wczorajszą nieświeżą sałatką słowną i szybko się o niej zapomina. Nie dla premiera. Każda dymisja to jednocześnie utrata kontroli nad kolejnym parlamentarnym członkiem partii. Priti Patel, była już minister, w liście rezygnacyjnym dała wyraźnie do zrozumienia, że będzie aktywnym szeregowym posłem, co można zrozumieć, że czuje się zwolniona z lojalności wobec pani premier. Dlatego też Boris Johnson i Michael Gove, dwóch głównych przywódców kampanii na rzecz brexitu, byłych konkurentów Theresy May do fotela premiera, mogą być spokojni o swoje posady. Theresa May woli mieć ich mieć w rządzie niż pozwolić, by poza gabinetem rozwijali swoje zdolności spiskowe.
Jak do tej pory, większość dymisji była na pani premier wymuszona. Z pewnością nie chce ona następnych, bo takie szerokie otwarcie drzwi do wyjścia z gabinetu tworzą jednocześnie zbyt dużą grupę szeregowych posłów, którzy pewnego dnia mogą doprowadzić do dymisji pani premier, która znajduje się w szczególnej sytuacji. Sprawuje urząd, ale nie ma władzy. Może zarządzać, ale nie rządzić.
Julita Kin