Staram się docierać tam, gdzie jest ból i niesprawiedliwość. Problemów nie brakuje, marynarze wykonują jeden z najtrudniejszych zawodów świata – mówi kapelan Apostolstwa Morza Wojciech Hołub w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Apostleship of the Sea to organizacja katolicka.
– Nasze krajowe biuro podlega pod Episkopat Anglii i Walii, a w Watykanie pod Dykasterię ds. Integralnego Rozwoju Człowieka, z kardynałem Peterem Turksonem i ojcem Bruno Cicerim na czele. Obaj składają raporty bezpośrednio papieżowi Franciszkowi.
W wielu krajach jest nie do pomyślenia, żeby kapelanem był nie ksiądz, jednak w UK to możliwe, czego sam jestem przykładem. Liczy się przede wszystkim świadomość i odpowiedzialność za to, że reprezentuje się Kościół katolicki, a wiara musi stanowić motyw działania. To nie jest praca socjalna.
Apostolstwo ma długą tradycję.
– Nasza organizacja, znana również jako Stella Maris, powstała w 1920 roku w Glasgow, od tamtej pory mocno rozbudowując swoje struktury. Obecnie na Wyspach działa 16 kapelanów i duża liczba wolontariuszy, którzy w bieżącym roku – od Southampton po Aberdeen i od Bristolu po Londyn – odwiedzili niemal 10 tysięcy statków.
AoS funkcjonuje też w innych krajach.
– W około 50, na różnych kontynentach. Jesteśmy ze sobą w stałym kontakcie – niejednokrotnie informowałem kolegów w Azji czy Afryce, żeby zajęli się konkretnym problemem, zdiagnozowanym na statku podążającym w ich rejony.
W październiku w Kaohsiung na Tajwanie odbył się XXIV Światowy Kongres Apostleship of the Sea, który był bardzo pożyteczną platformą wymiany wiedzy i doświadczeń, ukazując szeroki przekrój życia ludzi morza. A jest on bardzo zróżnicowany. Człowiek nie do końca potrafi przeciwstawić się sile i ogromowi morskiego żywiołu – każdego roku dużo statków idzie na dno, a wielu marynarzy ginie. Nie mówi się o tym jednak zbyt często w mediach.
Znamienny jest fakt, że na świecie we flocie handlowej pracuje blisko 1,5 miliona marynarzy, w większości pochodzących z Azji i Oceanii. Wielu z nich poza domem przebywa aż 9 miesięcy, a często ta jedna pensja musi wystarczyć na utrzymanie nie tylko najbliższej rodziny. W ostatnich miesiącach w Wielkiej Brytanii zostało zatrzymanych aż 15 statków z powodu braku zapłaty dla marynarzy bądź warunków w jakich żyli, uwłaczających ludzkiej godności.
Praca na morzu ewoluuje.
– I to bardzo, chociaż nie zawsze we właściwym kierunku. Konteneryzacja transportu diametralnie zmieniła codzienność załogi, a postój w porcie, który kiedyś trwał parę dni, dziś został zredukowany do kilku, kilkunastu godzin (poza masowcami, które stoją nieco dłużej, a rozładunek uzależniony jest również od warunków atmosferycznych). Marynarze z długoletnim doświadczeniem pamiętają jeszcze wolne weekendy, a obecnie, jak podkreślają, każdy dzień jest poniedziałkiem. Liczy się bezpieczeństwo, ale też wszechobecna zasada „szybciej i więcej”. Do tego dochodzi masa dokumentów, które trzeba wypełnić, podpisać i przekazać w porcie. Ludzie nie mają czasu, żeby zejść na ląd, a nawet jeśli są wolni od obowiązków, to często wolą wypocząć w kabinie, bo wkrótce znowu trzeba wracać do pracy. Dlatego kapelan nie tyle czeka, co sam musi docierać do marynarzy.
Bezpośrednio na statku?
– To najlepszy sposób. Jednostki pływają pod różnymi banderami, nie tylko z Europy, a dużo z nich należy do wspólnej „flag of convenience” i są rejestrowane w rajach podatkowych. Właściciele firm podpisują umowy z portami na przyjęcie statków, a my je odwiedzamy.
Moja posługa polega na niesieniu pomocy członkom załóg, którzy zawijają do portów na Tamizie. Największe zapotrzebowanie jest na działania praktyczne – podwiezienie do Domu Marynarza, udzielenie wskazówek odnośnie tego co i gdzie jest dostępne, pomoc w zrobieniu zakupów, w komunikacji z bliskimi lub wysłaniu pieniędzy do domu.
Jednak niemniej ważne jest wsparcie mentalne. Głębsza rozmowa, podtrzymanie na duchu, wspólna modlitwa, odwiedziny w szpitalu. Tam, gdzie końca wody nie widać i wszystko jest przesadnie wielkich rozmiarów, a ładunek w ogromnych ilościach, łatwo się zagubić bądź pozostać niezauważonym wtedy, gdy szuka się wsparcia.
Odrębna kwestia to pomoc pastoralna, na przykład pobłogosławienie statku, modlitwa czy posypanie głów popiołem w Środę Popielcową bądź zorganizowanie Eucharystii. Sam nie jestem księdzem, więc do mszy proszę lokalnych duchownych. Nabożeństwo odbywa się na statku i celebrowane jest zazwyczaj w okolicy Świąt Bożego Narodzenia, Wielkanocy albo po jakimś nieszczęściu.
Jest duże zainteresowanie waszą pomocą?
– Bardzo duże. Marynarze sami mówią czego potrzebują, ale mamy też załogi, chociażby z Rosji, Ukrainy czy Chin, które nie są obyte z obecnością kapelana, człowieka pojawiającego się tylko po to, żeby pomóc i na dodatek niechcącego za to zapłaty. Dlatego często na początku jest podejrzliwość, która potem, wcześniej czy później, znika. Niekiedy ludzie innej kultury potrzebują po prostu czasu.
Staram się docierać tam, gdzie jest ból i niesprawiedliwość. Zadaję pytania o warunki bytowe, zdrowie, bezpieczeństwo, sposób traktowania się. A także czy zapłata jest dostarczana w terminie. Jednak nie zawsze taka luźna rozmowa daje klarowny obraz sytuacji. Swego czasu z filipińskimi marynarzami spędziłem dwie godziny w niemal rodzinnej atmosferze. Wszystko pięknie, ładnie, a przy zejściu ze statku wachtowy mówi mi, że cała załoga nie ma pieniędzy od pięciu miesięcy! Nie mogli mi tego powiedzieć wcześniej, bo był tam kapitan, który przekonywał, żeby nie sprawiać kłopotów firmie i że w końcu otrzymają swoją należność. Cały czas pływali po Karaibach i nikt się nimi pod tym względem nie zainteresował. Dopiero gdy zająłem się sprawą statek odwiedziły odpowiednie służby, które wymogły na firmie zapłatę.
Podobnych historii jest wiele. Pamiętam dwóch chłopaków z Filipin, których szyper źle traktował na łodzi rybackiej. Będąc na brzegu uciekli szukając pomocy na policji, a ta przekazała ich koledze, który przywiózł mi obu do portu. O północy krążyliśmy razem w okolicach Victorii w Londynie szukając wolnego miejsca w hostelu, a następnego dnia przekazałem nieszczęśników do ambasady filipińskiej.
Niesprawiedliwości nie brakuje. Niedawno pomagałem Rosjanom, którzy nie otrzymali zapłaty za pracę przez cztery miesiące. Załoga była nie tylko zmęczona, ale też podzielona, bo część zgodziła się czekać dłużej, a pozostali chcieli jedynie upewnić się, że pieniądze wpłynęły na konto i wracać do domu. Nawet podczas kontroli odpowiednich służb na pokładzie kapitan próbował wymusić na marynarzach podpisanie listy, że otrzymali wynagrodzenie i nie mają roszczeń względem pracodawcy. I oni w milczeniu te podpisy składali, do dzisiaj mam tamtą potarganą kartkę papieru. Statek został na krótko zatrzymany, pieniądze wpłynęły na konta, a ci, którzy tak bardzo chcieli jechać do domu, zmienili zdanie i popłynęli dalej. To trudne sytuacje, kapitanom i oficerom zwykle łatwiej przychodzi czekanie, gdyż oni reprezentują firmę.
Ja staram się znaleźć ludzi najbardziej potrzebujących pomocy, tych, którzy przed strachem czarnej listy znoszą nieludzkie warunki, żeby utrzymać rodzinę. Jeśli kiedyś wrócą, znowu będą mogli na mnie liczyć.
Wśród poszkodowanych są również Polacy?
– Niejednokrotnie. Niedawno na prośbę załogi zorganizowałem wsparcie duchowe i mszę na statku, na którym polski kapitan odebrał sobie życie. Do portu była jeszcze połowa Atlantyku, w Tilbury zabrano jego ciało.
Pamiętam też śmierć polskiego marynarza, który zmarł na zawał serca. Zorganizowaliśmy mu pogrzeb, gdzie w krematorium był tylko ksiądz i ja z żoną. Później prochy zostały przewiezione rodzinie w Polsce.
Współpracujecie z różnymi organizacjami.
– Z Caritasem, Santa Martha Group (fundacją przeciwko współczesnemu niewolnictwu i handlowi ludźmi), a także z inspektorami Federacji Transportu Międzynarodowego, Strażą Przybrzeżną, policją i organizacjami wspierającymi ludzi morza wyznań protestanckich. Kościół katolicki, który w Wielkiej Brytanii jest w znacznej mniejszości, na tym polu udziela się najbardziej i pomaga wszystkim – zarówno wyznawcom różnych religii, jak i niewierzącym.
Jak zostaje się kapelanem Apostolstwa Morza?
– Ja przystąpiłem do konkursu razem z dwoma księżmi i dostałem angaż. Liczy się przede wszystkim dojrzałość ludzka, trzeba też być entuzjastycznym katolikiem, który jest gotowy służyć innym. Dyplomy ukończonych szkół czy kursów owszem, pomagają, jednak nie są najważniejsze.
Pełnię swoją posługę od 2013 roku, pięć dni w tygodniu staram się być w porcie i na statku. Najbardziej fascynuje mnie to, że mam do czynienia z rzeczywistymi ludźmi, którzy wykonują jeden z najtrudniejszych zawodów świata. Teologia naturalna wpisana jest w los marynarza…
Wojciech Hołub
Pochodzi ze wsi Krosno na Warmii. Po ukończeniu teologii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, w 2004 roku przyjechał do Londynu, gdzie przez 9 lat pracował jako ogrodnik. W międzyczasie uzyskał tytuł magistra filozofii na Heythrop College, University of London.