Święta już za nami. Nadmiar jedzenia wylądował w koszu do śmieci. Przeznaczona na zabawę sylwestrową sukienka z trudem dopina się. Najwyższy czas, aby zacząć przygotowywać się do spisania noworocznych zobowiązań. Tak jak przed rokiem, jak pięć, jak dziesięć lat temu…
Na pierwszym miejscu takich list najczęściej znajduje się zobowiązanie do przestrzegania diety, najlepiej specjalnej, właśnie reklamowanej przez jakąś gwiazdkę świecącą odbitym światłem rzekomej sławy, która zapewnia w licznych wywiadach jak straciła szybko i bezproblemowo ileś kilogramów. Dieta-cud została wydana w formie książkowej pod, na przykład, tytułem „Sok grejpfrutowy jest nową zupą z kapusty” i za tym „odkryciem”, a także dobrze sprzedającą się książką stoi „wybitny profesor”, który od lat marzy, bezskutecznie, by zrzucić kilkanaście kilogramów. Diety po kilku dniach lub tygodniach idą w kąt, bo najczęściej trudno je wytrzymać, a przy tym okazują się mało zbawienne. Najskuteczniejsza jest bowiem mało kosztowna dieta NŻT. Zapewne wielu Czytelników, a zwłaszcza Czytelniczek bez trudu potrafi rozszyfrować ten skrót.
Wszelkie poradniki są oparte na złamanych przyrzeczeniach. Czy inaczej ktoś by czytał o tym, jak odmienić swoje życie powtarzając mantrę lub wykonując codziennie określoną liczbę ćwiczeń? Gdyby czytelnicy tych wszystkich poradników dotrzymywaliby danego sobie słowa nie musieliby ich czytać. Czy ich życie stałoby się inne? Wątpię.
Składanie noworocznych zobowiązań nie jest niczym nowym. Samuel Pepys robił to co roku i lista jego niedotrzymywanych zobowiązań była podobna do dobrze nam znanych: mniej jedzenia, mniej alkoholu, ale – co zaskakujące – mniej chodzenia do teatru. Tylko, że teatr w czasach Karola II był rozrywką wielogodzinną i nie tylko dla oglądania sztuk chodzono w Londynie na ulicę Drury Lane. Co ciekawe, Pepys słynący z zamiłowania do kobiet, nigdy nie przyrzekał sobie, że przestanie się nimi zajmować. Obecnie zapewne znalazłby się w coraz liczniejszym gronie tych osobistości, którym zarzuca się molestowanie.
Urodzony po śmierci Pepysa słynny leksykograf Samuel Johnson, człowiek stateczny, zasłużony dla angielskiej literatury, także składał przyrzeczenia, notował: prowadzić systematycznie dziennik, wstawać o ósmej rano (podobno zdarzało mu się leżeć w łóżku nawet do drugiej po południu), planować codziennie zajęcia na dzień następny, uporządkować książki, ale także „pić mniej mocnego alkoholu”. Doktor Johnson lubił przeglądać spisy swoich zobowiązań. Pod koniec życia przyznał, że składanie takich ślubowań, nawet jeśli się je łamie, ma swój sens – w ten sposób człowiek eksperymentuje sam ze sobą.
Mam wrażenie, że do doktora Johnsona nawiązywał młodszy o 200 lat kolejny Samuel – Beckett – w sztuce „Ostatnia taśma”? Jej bohater, Krapp, swoje zobowiązania nagrywał na magnetofon. Jako młody człowiek kiedyś przyrzekł sobie, że nie będzie jadł bananów, bo jest to niedobre dla jego zdrowia. Widzimy go na scenie, jak z wyraźnym zadowoleniem na twarzy obiera ze skórki banana i zjada go, rzucając skórę za siebie. To właśnie na niej poślizgnie się pod koniec sztuki. Czy autor chciał nam obrazowo dać do zrozumienia, że niedotrzymywanie zobowiązań może skończyć się fatalnie? Jeśli tak, to najlepszym noworocznym przyrzeczeniem byłoby „nie przyrzekam sobie niczego”.
Już kilka lat temu doszłam do wniosku – niczego sobie nie obiecuję i z niczego sama przed sobą nie zamierzam się wywiązywać. Choć nie: za doktorem Johnsonem, zamierzam w Nowym Roku wraz wreszcie uporządkować swoje książki. I robię to z od blisko 40 lat.
A zawinił mój kolega. Otóż kiedyś zadzwonił ode mnie z domu do swojej mamy z prośbą, by wyjęła z półki książkę i dała ją koleżance, która wkrótce po nią przyjdzie. Miał kilka tysięcy książek, ale tłumaczył: „Druga półka od dołu, od strony okna, najpierw będzie…” I tu wymieniał nazwiska kolejnych autorów, by zakończyć wywody: „I to jest ta książka, o którą chodzi”. Mama po chwili zawołała: „Mam! Załatwione”. Książki miał uporządkowane według sobie znanego systemu. Jakież było jego zdziwienie, gdy kiedyś wrócił po wakacjach i zastał je w nieładzie. Otóż znajoma rodziców, która przyjechała z Francji postanowiła odwdzięczyć się za bezpłatne mieszkanie i to w samym centrum Warszawy – uporządkować książki mojego kolegi – ustawiła je według wielkości i kolorów. Pracowała nad swym dziełem każdego wieczoru. Było ładnie.
Z porządkowania książek oraz zaprowadzenia ładu na moim biurku (2 metry długości) muszę zrezygnować. A to za sprawą naukowców. Otóż przed kilku laty badacze uniwersytetu w Minnesocie stwierdzili, że nazbyt uporządkowane biurko świadczy o konwencjonalnym sposobie myślenia właściciela, a chaos sprzyja kreatywności. Ostatnio poszli o krok dalej, publikując wynik badań, z których wynika, że pedanci, którzy mają uporządkowane nie tylko biurka, ale i zbiory książek, to ludzie o osobowości autorytarnej, często skłonni do przekonań szowinistycznych, a nawet faszystowskich. Jak twierdzą, tacy osobnicy, patrzą na dzieło swych rąk z uczuciem dumy, a jednocześnie poczuciem wyższości na innych. Takie osoby lepiej czują się w systemie autorytarnym niż demokratycznym, bo ten ostatni ze swej natury jest „chaotyczny” i nieprzewidywalny.
Czytając artykuł na ten temat w amerykańskim tygodniku „The Time” popatrzyłam z dumą na swoje biurkowe dzieło – tylko ja potrafię coś tu znaleźć i na swoje książki ułożone bez żadnego z góry ułożonego schematu. A przy okazji pomyślałam ze smutkiem: czyżbym nie miała już żadnego przyrzeczenia na Nowy Rok, o którym szybko zdołam zapomnieć?
Katarzyna Bzowska