Ja się urodziłam tutaj, ale mam też polskie obywatelstwo.
Moi rodzice przyjechali do Wielkiej Brytanii od razu po wojnie i osiedlili się w Midlandach, gdzie były całe grupy Polaków, które miały nadzieję, że to będzie tylko tymczasowy kraj schronienia i wkrótce wrócą do Polski. Kiedy jednak władzę przejęli komuniści to zorientowali się, że odzyskanie wolnej Polski może niestety potrwać nieco dłużej.
Już wtedy funkcjonowały pierwsze zespoły ludowe, które tańczyły po parafiach, często na zasadzie integracji polskiego środowiska. Po jakimś czasie, rodzice wyjechali do Londynu i tutaj osiedliliśmy się na stałe.
Ja tańczę odkąd pamiętam; musiałam zacząć, jak miałam jakieś pięć lat. Razem z braćmi występowaliśmy na różnych imprezach i akademiach – czy w Ognisku Polskim, czy w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym (POSK). Jedno z moich wczesnych wspomnień z dzieciństwa dotyczy tego, że stoję na krześle i wygłaszam jakiś wiersz przed sporą polską publicznością.
Jak miałam jedenaście lat moja mama założyła zespół „Karolinka”. Nikt wtedy jeszcze nie chciał ze mną tańczyć, bo byłam za mała, ale z tego okresu są moje pierwsze zdjęcia. Nawet jak później studiowałam na Roehampton Institute to dalej ćwiczyłam polskie tańce ludowe. Raz czy dwa wystąpiliśmy nawet w polskich strojach.
Pamiętam, że był taki moment, kiedy bardzo chciałam dołączyć do najlepszych polskich zespołów ludowych, jak „Śląsk” czy „Mazowsze”. To było jeszcze za czasów komunizmu i bardzo podejrzliwie patrzono wówczas na pomysł, żeby ktoś z Wielkiej Brytanii dołączył do zespołu. Wielu Polaków wyjeżdżało na występy na Zachód i nie wracało, a my z grupą znajomych koniecznie chcieliśmy pokonać odwrotną drogę, żeby tylko tańczyć z najlepszymi. (śmiech)
W Londynie zaczęłam pracować jako instruktor w najlepszych szkołach teatralnych w Londynie, takich jak Webber Douglas Academy of Dramatic Art czy Central School of Speech and Drama. Niby zajęcia były z tańca społecznego, ale zawsze przemycałam tam polskie akcenty: polonez, walczyk, jakaś polka.
Jakbym miała wybrać jeden polski taniec jako naszą wizytówkę to pokazałabym mazura, kiedyś nazywanego „tańcem gniewnym”. On symbolizuje dla mnie taki polski duch – pełen pasji i siły, która pomagała Polakom w trudnych momentach, ale też podskórnie delikatny, klasyczny i wymagający dyscypliny technicznej.
W 1996 roku przejęłam zespół od mojej mamy – i tak go prowadzę do dzisiaj. Mamy ponad 100 osób, od piątego roku życia do ile dusza zapragnie. Najlepsze jest to, że oni nie tylko razem tańczą i śpiewają, ale to dużo więcej. Te relacje i przyjaźnie, które się tam zawiązują zostają na całe życie.
Raz na jakiś czas robimy jakiś większy występ i zawsze przyciąga sporo ludzi, także Brytyjczyków. Często są zadziwieni, jakie to energiczne, wesołe i ciekawe. Często nawet dołączali do „Karolinki”, bo im się aż tak podobało – włącznie z moim mężem, Patrickiem.
W podobny sposób jak w „Karolinkę”, zaangażowałam się w działanie naszej szkoły sobotniej na South Norwood. Za moją inicjatywą rozszerzyliśmy ją na zajęcia w piątki, oferując zajęcia dla młodzieży, która odeszła od naszych regularnych zajęć, ale wciąż chce utrzymać kontakt z polskością i językiem.
Teraz rośnie nam czwarte pokolenie Polaków w tej szkole. Najważniejsze jest to, żeby mieli podstawy. Jak potem będą mieli dwadzieścia kilka lat i uznają, że chcą rozwinąć znajomość języka – świetnie. Będą mieli wybór w dorosłym życiu, czy chcą coś z tym zrobić, a nie będą musieli zaczynać od zera.
Zawsze byłam bardzo dumna z tego, że jestem częścią Polonii. Ja to nazywam byciem Poloniakiem. To ktoś, kto przeszedł przez wykształcenie poza granicami kraju, ale ma co najmniej jednego polskiego rodzica i mocną emocjonalną więź z Polską. Musi rozumieć tradycje, znać język i kulturę i chcieć jeździć do kraju, ale osiedlił się poza jego granicami. Jedno jest jednak najważniejsze: że niezależnie gdzie się jest to serducho wciąż bije trochę po polsku.
Notował:
Jakub Krupa
Fot. Jadwiga Bronte