Na dziennikarstwie na UW ok. 75% mojego roku stanowiły kobiety, a obecnie na LSE na wydziale mediów też dominuje moja płeć. Co się dzieje później? Ile znamy redaktorek naczelnych redakcji, dyrektorek programowych czy szefów działów, którzy są kobietami? Dlaczego ten podział w życiu zawodowym nijak się ma do tego z życia akademickiego? Gdzie po drodze „giną” te kobiece talenty? – zastanawia się Olivia Drost, dziennikarka z Londynu, współpracowniczka m.in. CNN, Onetu i National Geographic w rozmowie z Magdaleną Grzymkowską.
Kiedy postanowiłaś zostać dziennikarką?
– Od szkoły podstawowej miałam poważne „dylematy zawodowe”. Jestem typowym umysłem ścisłym, byłam laureatką ogólnopolskich olimpiad matematycznych i nauczyciele namawiali mnie do wyboru klasy o profilu ekonomicznym. Mimo że mam tę świadomość, że mogłam zostać świetnym profesorem matematyki lub ekonomistą, nigdy nie żałowałam, że poszłam za głosem serca i zaczęłam się rozwijać w kierunku przedmiotów humanistycznych. W drugiej klasie liceum na korytarzu zauważyłam ogłoszenie o naborze na Międzyszkolne Warsztaty Dziennikarskie w Bydgoszczy. Wysłałam zgłoszenie, zdałam egzamin, polegający na napisaniu kilku artykułów. Do dzisiaj go wspominam, jakby to było w poprzedniej epoce – kilkaset osób w jednej sali, na kartce papieru długopisem, bez dostępu do Internetu pisaliśmy artykuły – nie do pomyślenia w dzisiejszym skomputeryzowanym świecie dziennikarskim! I dostałam się. Raz w miesiącu jeździłam z mojej rodzinnej miejscowości Chełmży na zajęcia z reporterami TVP Bydgoszcz, Polskiego Radia PiK i lokalnymi dziennikarzami. Inicjatorem tych warsztatów przez ponad 20 lat był p. Mirosław Twaróg, który wypuścił na dziennikarskie ścieżki dziesiątki świetnych reporterów. To on zaraził mnie tą pasją i to dzięki niemu uwierzyłam, że mam szansę pracować w tym zawodzie.
Po studiach dziennikarskich na Uniwersytecie Warszawskim pojechałaś na stypendium Ministra Kultury do Indonezji. Dlaczego akurat tam?
– Jestem po uszy zakochana w Azji Południowo-Wschodniej. Uwielbiam ten klimat, uśmiechniętych ludzi, słońce przez prawie cały rok. Mieszkałam tam rok i zostawiłam tam kawałek swojego serca. Ciągnie mnie do Azji i mam nadzieję, że jeszcze w tym roku tam wrócę. Ale to nie zawsze było moim wielkim marzeniem. Na trzecim roku studiów licencjackich zauważyłam na stronie UW ogłoszenie o programie stypendialnym rządu indonezyjskiego. Zadzwoniłam w środku nocy do swojej najlepszej przyjaciółki i zapytałam: „Basiu, może pojedziemy do Indonezji na rok?” A ona odpowiedziała: „Czemu nie?” No i pojechałyśmy. Oczywiście, po drodze była jeszcze rekrutacja, rozmowa w ambasadzie i milion formalności, ale decyzja była jednocześnie najbardziej spontaniczną i najlepszą w moim życiu.
Teraz współpracujesz z indonezyjskim CNN. Czy indonezyjski jest trudny?
– Oficjalny język indonezyjski jest bardzo łatwy. Ten sam alfabet, brak czasów i odmiany przez przypadki. Mówimy na przykład: „ja jeść wczoraj kolacja z przyjaciel”. Wystarczy tylko zapamiętać słowa, by rozumieć oficjalny przekaz. Problemem jest mnogość dialektów. Każda wyspa w Indonezji ma swój oddzielny język, zupełnie różny od pozostałych. Np. Indonezyjczyk z Jawy nie byłby w stanie porozumieć się z Indonezyjczykiem z Bali w ich językach (jawajskim i balijskim), gdyby nie istniał ten oficjalny, urzędowy. Praca w mediach i pisanie artykułów w języku indonezyjskim jest czasem dużo łatwiejsze niż dogadanie się z kimś na ulicy, szczególnie jeśli to starszy człowiek, który zna tylko język swojej wyspy lub regionu.
Jak długo zajęła Ci nauka?
– W dzielnicy, w której mieszkałam w Dżakarcie, tylko jeden chłopiec mówił po angielsku, więc miałam przyspieszony kurs językowy! Trzeba było nauczyć się indonezyjskiego jak najszybciej, by porozumieć się w sklepie czy też z ochroniarzem mieszkającym w moim akademiku. Poza tym, miałam codziennie kurs językowy na uczelni w ramach stypendium. Nauczenie się języka w stopniu komunikacyjnym zajęło mi ok. 3 miesiące. Po tym czasie wysłałam CV do CNN, gdzie pracowaliśmy wyłącznie po indonezyjsku.
Jakie tematy pokrywasz w swoich materiałach telewizyjnych?
– Ostatnio robiłam materiał dla działu podróżniczego do cyklu „24 godziny w…”, w którym zaprezentowałam Londyn i relacjonowałam London Fashion Week. Wcześniej, szczególnie gdy byłam na miejscu, w dżakarckiej redakcji, „przemycałam” tematy polonijne. W cyklu podróżniczym „24 godziny w…” pokazałam Warszawę, pisałam o Warung Jakarta – pierwszej indonezyjskiej restauracji w naszej stolicy i robiłam materiały dotyczące polskiej polityki. Reporterzy nagrywający voice overy przychodzili do mnie na szkolenia z wymowy polskich nazwisk. Szczególne problemy sprawiały im „Macierewicz” i „Szydło”.
Skąd decyzja o przeprowadzce do Londynu?
– Decyzja o wyjeździe na studia do Londynu dojrzała we mnie w Azji. Tam podczas podróży i życia na krańcu świata z dala od tej europejskiej gonitwy miałam więcej czasu na przemyślenia. Byłam trochę rozczarowana polskim systemem edukacji i wiedziałam, że przede mną ostatnie lata nauki. Wydział Mediów London School of Economics and Political Science jest najlepszy w Europie i drugi na świecie w popularnych rankingach. Wśród absolwentów są najlepsi dziennikarze świata. Wybór był prosty, choć przyznam, że nie wierzyłam, że się tu dostanę. Wybrałam zarządzanie mediami, bo mam już background dziennikarski i doświadczenie praktyczne. Teraz na studiach zdobywam wiedzę na temat zarządzania zespołem, prawa mediów, ekonomii, co – mam nadzieję – pozwoli mi kiedyś efektywnie zarządzać moim zespołem, moją redakcją.
Jesteś laureatką dwóch prestiżowych nagród w Polsce za swoje reportaże…
Te dwa reportaże traktuję jak swoje „dzieci” (śmiech). Jestem do tych historii bardzo przywiązana, z ich bohaterami mam kontakt do dzisiaj, spotykamy się, gdy jestem w Warszawie. Pierwszy reportaż „Poprawka z dermatologii” to historia Joachima – studenta medycyny, który dzięki wiedzy wyniesionej ze studiów odkrył w sobie bardzo rzadką chorobę. Lekarze źle diagnozowali objawy, podawali mu nieodpowiednie lekarstwa i gdyby nie fakt, że Joachim uczył się o Zespole Lyella kilka miesięcy wcześniej, pewnie nie miałabym przyjemności go poznać i o nim napisać. Sam sobie uratował życie. To była moja odpowiedź na hasło konkursowe Grupy Polska Press i TVN-u: „Po co nam te studia?”.
Druga nagroda to wyróżnienie w konkursie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich (nazywanych „polskimi Pulitzerami”).
– Otrzymałam je za historię Elmiego Abdiego, uchodźcy z Somalii, który przyjechał do Polski w latach 90., uciekając przed wojną domową w swoim kraju. Elmi jest zakochany w Polsce, ma przeuroczego syna urodzonego w Warszawie i świetnie mówi po polsku, ale przede wszystkim – jest od lat wiernym kibicem stołecznego klubu piłkarskiego. Mimo że mieszka w samym centrum Warszawy, nigdy nie był na stadionie, bo bał się jak kibice zareagują na widok czarnoskórego mężczyzny. Namówiłam go na wspólną wizytę na Łazienkowskiej 3 i podczas meczu jego ukochanej Legii Warszawa powstał reportaż o Elmim. Obaliliśmy nim wszelkie stereotypy, zarówno te dotyczące uchodźców, jak i braku akceptacji czarnoskórych kibiców. A iskry w oczach Elmiego, który pierwszy raz widział na żywo mecz Legii, której kibicuje ponad 20 lat, zapamiętam chyba do końca życia. Dla takich momentów zostałam dziennikarką.
Prowadzisz także ciekawy cykl w Onecie, gdzie rozmawiasz z Polakami o życiu w różnych zakątkach świata.
– Dzięki temu poznałam ciekawych rodaków z Singapuru, Malezji, Tajlandii, Chin, Ugandy, Senegalu… Długo by wymieniać! Z kolei w National Geographic opublikowałam reportaże o Indonezji, jeden z tradycyjnego wesela najwyższej kasty na Bali, a drugi z wizyty u plemienia Baudy, które odrzuca dorobek cywilizacji i bardzo niechętnie zaprasza do siebie gości z zewnątrz, a białych to już w ogóle…
A jak to się stało, ze zdobyłaś nagrodę prezydenta Baracka Obamy?
– W moim liceum – IV Liceum Ogólnokształcącym w Toruniu – były cyklicznie organizowane wymiany z Abraham Lincoln High School w Filadelfii. Zupełnym przypadkiem dostałam się na ten wyjazd, ponieważ miała lecieć grupa najlepszych uczniów ze starszego rocznika, ale jeden z nich był po poważnej operacji, uniemożliwiającej lot do Stanów, dostałam się z listy rezerwowej i w drugiej klasie liceum poleciałam do Filadelfii. Wzięłam w programie President’s Education Awards Program i dostałam wyróżnienie od byłego prezydenta Baracka Obamy za „outstanding academic achievement”. Mieszkałam u amerykańskiej rodziny, uczyłam się w amerykańskim liceum i zwiedziłam przy okazji Nowy Jork i Waszyngton.
7 kwietnia bierzesz udział w Kongresie Polek w Wielkiej Brytanii. Hasłem przednim Kongresu brzmi: „Równouprawnienie: wyzwanie czy oczywistość?” Jak Ty się zapatrujesz na kwestie równouprawnienia w dzisiejszym świecie?
– Podczas Kongresu Polek w Wielkiej Brytanii podzielę się swoimi obserwacjami i doświadczeniem z perspektywy studentki. Największym problemem w tym kontekście wydają się być kierunki ścisłe, tzw. STEM (nauka, technologia, inżynieria, matematyka), gdzie ok. 75 proc. studentów stanowią mężczyźni, ale nie martwi mnie to szczególnie. Ten podział odzwierciedla zainteresowania kobiet i mężczyzn, dlatego uważam, że walka o równouprawnienie byłaby sztucznym tworzeniem miejsc. Skoro mężczyźni są lepszymi inżynierami, to niech oni się tym zajmują, co nie wyklucza też wybitnych kobiet w tej dziedzinie. Problemem są dla mnie jednak studia związane z naukami humanistycznymi i przyszła kariera absolwentów. Na dziennikarstwie na UW ok. 75% mojego roku stanowiły kobiety, a obecnie na LSE na wydziale mediów też dominuje moja płeć. Co się dzieje później? Ile znamy redaktorek naczelnych redakcji, dyrektorek programowych czy szefów działów (pomijając redakcje kobiece i modowe), którzy są kobietami? Dlaczego ten podział w życiu zawodowym nijak się ma do tego z życia akademickiego? Gdzie po drodze „giną” te kobiece talenty?