Tekst „Wstępniaka” z zeszłego tygodnia cytował list, w którym porównana jest działalność nowych organizacji (tych po roku 2004) działających „spontanicznie, zrywami przeprowadzając populistyczne akcje” oraz tych starych z rolą „mniej widoczną, za to z systematyczną”. Sam list napisany był dobrych kilka lat temu, padło więc pytanie czy także dziś mógłby być napisany – kto podjąłby rękawicę?
A przecież nie tak dawno mieliśmy tu tyle organizacji i ludzi. I wszyscy z ważnymi do spełnienia celami. Tyle że wyczerpały się tamte formuły. Bo dążenia były żywotne, ale szły w jedną tylko stronę – na siebie, na polskie sprawy – z czasem coraz mniej ważne.
I zrobiło się z tego „polskie getto”, które nie ma ani specjalnych wpływów, ani liderów, ani audytorium, ani idei. I nie ma nas w życiu brytyjskim; a nawet ci, którzy są obecni, wcale nie funkcjonują w masowej wyobraźni mieszkańców Wysp jako Polacy czy Brytyjczycy polskiego pochodzenia.
Lecz nie rzecz w tym, by narzekać, że mimo półwiecza względnej stabilizacji życiowej brytyjska Polonia nie ma reprezentacji na szczeblu dzielnicowym czy miejskim (o tym na kolejnych stronach TP), że nie ma zaznaczenia obecności „polonofilów” w różnych środowiskach, i że sami nie umiemy po nich sięgać. (A jest ich sporo – od A do Z. Od Anny Marii Anders po Adama Zamoyskiego. I po drodze kolejno jak w alfabecie: Borysiewicz, Cholmondley, Davies… i dalej Januszczak, Kolankiewicz, Lenska, Madejski… aż po Pawlikowskiego, Reichardt, Ślipaczka czy Wagstyla. Bo jak często widzicie ich Państwo? Chciałoby się czasem spotkać ich wszystkich. Raczej nie przyjdą na okołoposkowe jajeczko…, ale w roku stulecia odzyskanie niepodległości do ambasady na 11 listopada? Próbować warto.)
Rzecz w tym więc, by nie narzekać tylko. Dojrzeliśmy już chyba do tego, by mówić o przyspieszeniu ewolucji środowiska. Bo ono zamknięte w polonijnym getcie nieco nam jałowieje.
Prawdą jest, że masowych organizacji wśród nas już nie będzie. Nie ma dla nich codziennej potrzeby. Ale Polonia brytyjska ma potencję. Ta sprawa dla wielokulturowej Brytanii jest bezsporna: aby dana grupa społeczna miała wpływy, musi być aktywna i rozpoznawalna na forum brytyjskim.
Środowisku potrzeba jednak ludzi świadomych tego zadania i gotowych je należycie, przyzwoicie wykonać. I tu leży problem postawiony na początku.
Wisi nad nim jak cień pytanie o profesjonalizm i predyspozycje. Bo u nas wciąż przepustką do rad, zarządów i ciał są przede wszystkim chęci. Nie predyspozycje, lecz chęci. Działanie polonijnych instytucji i cała ta nasza praca społeczna plecione są chęciami.
A sukcesy są? – padło proste pytanie.
Pal licho czy systematycznie, czy spontanicznie, czy z mozołem, czy trochę na pokaz. Pytanie jest boleśnie proste: Czy są sukcesy?
Jarosław Koźmiński