28 kwietnia 2018, 10:45
Felieton: Bukiety agresji

W ostatnich dwóch tygodniach rozpętała się dziwna i zatrważająca w skutkach burza na ulicach dzielnicy londyńskiej Hither Green.

W nocy 4 kwietnia miał miejsce ten dramat. Do domu 70-letnich emerytów wtargnęło dwóch włamywaczy. Wiemy że jeden z nich był uzbrojony w duży śrubokręt. Obudzili i nastraszyli niepełnosprawną właścicielkę domu a jej męża wyciągnęli z sypialni i przeprowadzili do kuchni. Tu właściciel domu, 78-letni Richard Osborn-Brooks, zaczął szamotać się z jednym z napastników i udało mu się go zranić tym właśnie śrubokrętem. Skaleczonego 37-letniego złodzieja, Henry’ego Vincenta, wyprowadził z domu jego wspólnik 28-letni Billy Jeeves i poprowadził do swojej ciężarówki zaparkowanej na ulicy. Lecz Vincent był tak osłabiony, że opadł na ziemię. Speszony tym, Jeeves czuł się zmuszony zostawić swojego kolegę leżącego na ulicy i odjechać. Rana okazała się być zbyt ciężka. Vincent leżał nieprzytomny na ulicy, w kałuży swojej własnej krwi. Tam go znalazła policja i służba zdrowia i zawieziono go do szpitala. Ciężarówkę Jeevesa znaleziono później spaloną w sąsiedniej dzielnicy a po Jeevesie znikł wszelki ślad.

Policję oczywiście wezwali domownicy. Gdy Richard Osborne-Brooks opisał cały incydent policja, zamiast go pochwalić za odwagę, oskarżyła go wpierw o próbę zabójstwa napastnika, a potem próbę zamordowania go. Po paru godzinach okazało się, że Vincent jednak w szpitalu zmarł. Zmieniono ponownie stan oskarżenia z próby morderstwa na morderstwo. Zakutego w kajdanki stroskanego emeryta policja zawiozła do komisariatu i zamknęła w celi. Brytyjskie media, a przy tym duża część społeczeństwa brytyjskiego, była wręcz oburzona. Gazety opisywały Richarda Osborne-Brooksa jako bohatera, który bronił własnego mienia i sparaliżowanej żony przed napaścią. Okazało się że Henry Vincent był zawodowym złodziejem, parokrotnie aresztowanym który przesiedział szereg lat za kratami za oszustwa. Poza włamywaniem się do domów specjalizował się w oszukiwaniu naiwnych emerytów, wykonując niepotrzebne prace domowe za bajońskie sumy. Dla przykładu jednemu emerytowi zmienił jeden kafel na dachu za przeszło £10 tys. Szajka rodzinna (skazana razem z nim 15 lat temu) nabrała emerytów na przeszło £440 tys. Pod naciskiem mediów i widocznym sygnałem z Home Office oskarżenie cofnięto, a gospodarza domu odesłano z powrotem do chorej żony.

PAP/EPA/ANDY RAIN

Niestety, w reakcji na liczne zastraszania i groźby, biedny właściciel domu zmuszony został do opuszczenia własnego mieszkania wraz z małżonką. Policja obawiała się, że ktoś z zamożnej rodziny zmarłego będzie chciał wziąć odwet za śmierć swojego kuzyna. Na razie emeryci wyprowadzili pod inny adresem, są pod opieką policji, a dom wystawili na sprzedaż.

Okazało się, że wyprowadzka człowieka, który bronił własnego domu, nie wystarczyła. Wkrótce zaczęły zaczęto składać w sąsiedztwie bukiety kwiatów i innych misiów i baloników przyczepionych do prywatnych płotów na przeciwko domu, w którym mieszkał Richard Osborne-Brooks. Lepiono na płotach listy od rodziny, a nawet list do „ukochanego Tatusia” rzekomo pisany przez nieletnie dzieci zmarłego. Zarówno sąsiedzi, jak i media, wyrażali oburzenie. Jeden z sąsiadów zaczął nawet wyrzucać złożone kwiaty, a zapytany przez dziennikarzy dlaczego niszczy tę „tymczasową kapliczkę” rzekł, że te symbole „ubliżają” mieszkańcom ulicy South Park Crescent, że są „aktem agresji” wobec nich, i że Vincent nie jest człowiekiem, lecz „zerem”. Zwrócił też uwagę na to, że Vincent i jego rodzina rzekomo opływają w luksusach, w czasie gdy jego własny ojciec, który „był ranny pod Monte Cassino”, żył jedynie z nędznej, groszowej emerytury.

Następnego dnia kwiaty wróciły. Kobiety, które je składały, prosiły o „tolerancję dla rodziny”, aby mogli godnie uczcić pamięć zmarłego w miejscu śmierci, a wyrzucanie kwiatów nazywały „aktem barbarzyństwa”. Nie wyrażały żadnej skruchy.

Tego samego popołudnia inny lokalny mieszkaniec – na oczach dziennikarzy i wśród kamer – rozrzucił ponownie złożone tu bukiety kwiatów.

Anarchia na ulicach Londynu! To była rzecz niesłychana. Prasa krajowa, a szczególnie brukowce, była oszołomiona kompletnym brakiem jakiegokolwiek porządku, mimo nadejścia patroli policyjnych. W większości prasa, nawet ta liberalna, uważała, że mieszkańcy ulicy mają prawo nieoglądania kwiatów na cześć osoby, która ich dotychczas prześladowała.

Każdy liczył na to, że w końcu policja i lokalne władze (czyli Lewisham Council) wkroczą do akcji i kwiaty usuną. Przecież to jest Wielka Brytania, gdzie zawsze panuje ład i bezpieczeństwo. Sondaż publiczny wykazał, że 82% osób pytanych uważało, że kwiaty powinny być usunięte, a na Facebooku przeszło paręset osób wyraziło poparcie dla nękanych mieszkańców.

I przyszła interwencja. Lokalny komisarz policji Sir Craig Mackey podkreślił w wywiadzie dla lokalnego radia LBC, że jest to przede wszystkim tragedia dla rodziny zmarłego i lokalni mieszkańcy powinni uznać prawo rodziny do publicznej żałoby. W końcu „kładzenie kwiatów nie jest zbrodnią”. A ci co kwiaty zrywają mogą być zaaresztowani. Kontrowersyjny polemista w Daily Mail, Richard Littlejohn, napisał artykuł na całą stronę atakujący policję za ich polityczną poprawność z dopiskiem „a teraz będą stawiać pomniczki z kwiatów dla zamachowców-samobójców”.

Przede wszystkim, poza niefortunną interwencją policji, daje się odczuć zupełne milczenie ze strony oficjalnych rzeczników lokalnych. Gdzie są lokalni radni? Gdzie jest lokalny poseł? (Czyli Heidi Alexander, MP for Lewisham East). Gdzie są lokalni duchowni?

Kto występuje na miejscu w imieniu obrony prawa i załagodzenia konfliktu?. Kto stara się doprowadzić do jakiegoś porozumienia między potrzebami mieszkańców a życzeniami rodziny zmarłego? Wydaje się że anarchia rządzi dalej. Przez cztery dni kwiaty wracają; a przez cztery noce, mimo gróźb policji, kwiaty znikają

Dlaczego policja wydaje się być tak przychylna rodzinie zmarłego? Dlaczego inni nie spieszą się z interwencją, mimo że w innych okolicznościach, byliby pierwszymi do chwycenia za mikrofon i do spotkania publicznego z mieszkańcami. Otóż, rodzina Vincenta jest znana policji (szczególnie w sąsiednim hrabstwie Kent) jako „crime family”, czyli rodzina przestępcza. Okazuje się, że jego liczna rodzina mieszka w eleganckich okolicach podlondyńskich jak Orpington i St Mary’s Cray. Ponadto członkowie rodziny identyfikują się jako Romowie, co nadaje ich statusowi element charyzmatycznej legendy, gdzie ich codzienne poczynania osnute są w świecie fantazji. Posiadają swoje rodowe rytuały i wewnętrzne systemy lojalności niekoniecznie idące w parze z wymogami brytyjskiego prawa. Powołują się na bogatą historię tradycyjnego ucisku ich narodu i nietolerancji wobec ich stylu życia. Posiadają znamię „obcości”, których tradycje powinno się szanować… Policja londyńska jest nieco opętana takimi względami i przy innych grupach mniejszościowych, ale w wypadku Romów ich obcość jest często uwypuklana przez nich samych – na ich własną korzyść.

Policja zapowiedziała, że będzie chroniła orszak pogrzebowy (kosztujący przeszło £100.000), gdy będzie przechodził przez ulicę, na której umarł Vincent. W odpowiedzi lokalni mieszkańcy zagrozili, że orszaku nie dopuszczą do swojej ulicy.

Dopiero po 10 dniach kontrowersji, w ostatni poniedziałek, w porozumieniu z policją zainterweniowała lokalna rada miejska i kwiaty usunięto już oficjalnie i przeniesiono gdzie indziej… To powinno było być wykonane natychmiast, w dzień po pierwszym ukazaniu się bukietów. Wiadomo że Romowie są przeważnie katolikami. Mógł więc w porozumieniu z radą miejską, zainterweniować któryś ksiądz katolicki i zaproponować należyte miejsce dla składania kwiatów przy jednym z kościołów czy przy kaplicy na pobliskim cmentarzu Hither Green. Oczywiście zmarły zawsze ma prawo, aby go rodzina żegnała i w tym wypadku z tradycyjnym cygańskim rozmachem, ale nie w takim miejscu, czy w taki sposób, który byłby wyzywający dla mieszkańców uchodzących jako ofiary czy potencjalne ofiary jego przestępstw.

Od razu zaznaczam, że doceniam i szanuję potrzebę politycznej poprawności w zdrowym rozsądnym społeczeństwie. Polacy nie zawsze ją doceniają, mimo że chroni ona też polskie społeczeństwo, a szczególnie polskie dzieci. Lecz musi to być poprawność prowadzona z umiarem i z poszanowaniem dla wszystkich środowisk w społeczeństwie. Nie można zezwalać na sytuację, gdzie ludzie szanujący prawo czują się bezsilni i bez odpowiedniego przedstawiciela, który przemówi w ich obronie. Inaczej przyjdą inni bardziej podejrzani „obrońcy” którzy tak samo będą igrać z prawdą i z prawem, jak ci którzy celebrowali bezprawną przestępczość zmarłego Henry’ego Vincenta i jego rodziny.

Wiktor Moszczyński

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_