08 sierpnia 2018, 09:42
CASTINGI
Notatki zza kulis

Casting to w nowopolszczyźnie termin używany w odniesieniu do procesu pozwalajacego na szybki  wybór aktorów, potrzebnych do jednorazowej produkcji filmowej lub teatralnej. Proces a także określenie zapożyczone są z komercjalnej praktyki w krajach anglojęzycznych, choć w gruncie rzeczy, jak to bywa z polskimi makaronizmami, określenie jest nieścisłe. „Casting”  to termin ogólny, obejmujący projektowanie obsady, nie tylko jej kompletowanie, może więc być teoretyczne, może się odnosić do samej koncepcji obsadzania ról, nie musi się opierać na spotkaniu z aktorem.

W recenzjach słowo „casting” jest jednoznaczne z „obsadą”, na przykład – „incorrect casting is the only weakness of this production”. Natomiast  praktyka przesłuchiwania aktorów określana jest w języku angielskim  jako „Auditioning” lub „Auditions”, czego ścisłym polskim odpowiednikiem byłoby  „Przesłuchiwanie” lub po prostu „Przesłuchania”. Nie mam pojęcia czemu to określenie się nie przyjęło, może dlatego, że „przesłuchanie” kojarzy się z przesłuchaniem sądowym a termin „Auditions”  z audycją radiową?

Jakkolwiek by tego nie nazwać, nie lubię  ani określenia ani samego procesu „castingów”. Uważam go za poniżający, powierzchowny  i niegodny profesjonalnych ludzi teatru. Nie mówię tu o zdjęciach próbnych, koniecznych w praktyce filmowej, ani o kurtuazyjnych rozmowach z artystą, którego zapraszamy do gościnnego udziału w spektaklu, ale o tych koszmarnych, dziesięciominutowych przeglądach w świetle jednego reflektora, ucinanych donośnym:  „Thank you!”, albo nawet  „Don’t call us, we’ll call you”!

Znam reżysera, z innej strony sympatycznego faceta, który chwali się, że wystarczy mu trzy minuty aby ocenić przydatność aktora. Siedząc przy nim w wyciemnionym audytorium gdy szukaliśmy obsady do wspólnie przygotowywanego sezonu sztuk teatralnych, byłam świadkiem jak po trzech minutach wołał bezceremonialnie – „Stop!”, a gdy zaskoczony aktor stawał jak wryty, dodawał rubasznie : „Enough, piss off!”.  Nazywam takie przesłuchania  „targowiskiem bydła” i jako reżyser nalegam na przynajmniej półgodzinne  spotkanie, przyjazną rozmowę i danie szansy aktorowi na powtórzenie przygotowanego materiału, jeśli sobie tego życzy.  Jednym słowem – wymagam   ludzkiego traktowania i tak już stremowanych aktorów.

Nie ja jedna nie lubię  „castingów”. Najważniejszą korzyścią osiągnięcia przez aktora statusu „gwiazdy” jest poza sławą i korzyściami materialnymi fakt, że nie musi już być „przesłuchiwany”. Wystarczą negocjacje między agentem a kierownictwem teatru. Co więcej, gwiazda może się domagać spotkania z reżyserem aby zadecydować  czy w ogóle chce z nim pracować. Chyba że i reżyser cieszy się reputacją „gwiazdy”, przy czym zarówno w filmie, jak i coraz częściej w teatrze decyduje przede wszystkim „bankowość” aktora. Zdobywszy taką pozycję aktorzy, których pierwszą miłością był teatr, niezbyt chętnie podejmują ryzyko powrotu do teatru. Przykładem może być Tony Hopkins , który po zdobyciu Oskara za „Milczenie Owiec” dał się ubłagać i zagrał (a także wyreżyserował ) „Wujaszka Wanię” w prowadzonym przeze mnie Clwyd Theatr, głównie dlatego, że był Walijczykiem i chciał pomóc zagrożonemu teatrowi walijskiemu. A już do „Króla Leara”, koronnej sztuki teatralnej, za którą tęsknił od lat powrócił ostatnio, ale tylko na małym ekranie telewizji.

Julie Christie, która po dziś dzień z większą przyjemnością ogląda teatr niż filmy, wyprawiając się do odległych miejscowości żeby obejrzeć ciekawą nowatorską produkcję teatralną, sama czuje się bezpieczniej na planie filmowym, choć i tam musi mieć przy sobie zaufanego reżysera dialogu, bez którego pomocy cierpi katusze nerwów i niepewności. A jest i zawsze była niezwykle inteligentna i głęboka, parę lat temu zrobiła magisterium na temat destrukcyjnego wpływu Hollywood na niezależną kinematografię francuską.

Jedynie Ralf Fiennes, który zdobył status supergwiazdy prawie przez przypadek, nadal wraca regularnie do ról teatralnych, głównie dlatego, że ciągle jeszcze pragnie dowieść sobie samemu, że jest prawdziwym klasycznym  aktorem, a nie  tylko „supergwiazdą”.  Pamiętam go jako chuderlawego studenta w RADA, nie widzieliśmy w nim Hamleta. Przez wiele lat, już jako „gwiazdor”  zapraszał mnie i Hugh Cruttwella, byłego pryncypała tej uczelni na premiery teatralne, w których jego udział był główną atrakcją, notował sobie skwapliwie nasze uwagi i starał się je wcielać w następnych przedstawieniach. Wkrótce zagra szekspirowskiego Antoniusza w  „Antony and Cleopatra” w National Theatre. I choć doświadczenie i reputacja czynią go odpornym na krytykę, a status supergwiazdy chroni go przed poniżeniami „castingu”, ciągle jeszcze stawia sobie teatr jako prawdziwe wyzwanie artystyczne.

W poprzednim felietonie pisałam o sposobach, do jakich uciekam się aby uniknąć castingów, starając się polegać na aktorach, których wykształciłam, lub  którzy zgrali się ze sobą w innych moich produkcjach. Najlepszym  sposobem byłaby oczywiście praca ze stałym zespołem, ale to jest ideał nieosiągalny  w obecnej rzeczywistości ekonomicznej.

Paradoksalnie, jedynie środowisko emigracyjne może się poszczycić fenomenem jakim jest Scena Polska.UK. Głównie dlatego, że ściśle mówiąc nie jest to ani scena, (scena w tym przypadku należy do POSK-u ), ani teatr (bo teatr wymaga etatów, administracji itp.) a tylko stały zespół. Co czyni go fenomenem to fakt, że składa się z profesjonalnych aktorów, prezentujących regularnie najwyższej jakości narodowy repertuar teatralny i oddających swój czas i talent właściwie za darmo, (dzielą się skromnymi dochodami z kasy po pokryciu kosztów produkcji).

Od czternastu lat, a w niektórych przypadkach od lat przeszło trzydziestu, wdzięczna polonijna publiczność ogląda tych samych artystów, urzekających coraz to innym aspektem swego talentu.  Zespołowość była i jest największą ich siłą, można ich porównać z drużyną piłkarską, której sukcesy polegają na wspólnym celu, świadomie współgrających ze sobą mistrzowskich jednostek. To współgranie jest tak ważne, że tylko od czasu do czasu powiększamy zespół o jedną czy dwie nowe jednostki.

Po raz drugi w naszej historii ogłosiliśmy ostatnio nabór nowych aktorów. Nie chodziło tylko o odmłodzenie zespołu, a właściwie wcale nie o to, ale o sprostanie rosnącym wymaganiom repertuarowym i odciążenie niektórych przepracowanych członków zespołu.

Z długiej listy osób, które zgłosiły swe zainteresowanie, spotkaliśmy szesnaście. Po dwudniowych przesłuchaniach wyłoniła się sześcioosobowa grupa, która jeśli się sprawdzi i utrzyma być może wzmocni nasze szanse na przetrwanie.

W poprzednim felietonie zasygnalizowałam niepokojący fakt, że każde nowe przedstawienie Sceny Polskiej.UK w POSK-u, może być ostatnim. Dlaczego ta możliwość zagraża nam w dalszym ciagu, postaram się wyjaśnić następnym razem.

 

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Helena Kaut-Howson

komentarze (0)

_