Trudno nie wyczuć, że te 100 lat naszej niepodległości miały mimo wszystko za dużo bolesnych chwil, abyśmy mogli traktować tę rocznicę wyłącznie jako okazję do radości. Ale jednak po tych trudach niepodległość już mamy, co w niczym nie jest sprzeczne z naszym członkostwem Unii Europejskiej czy NATO, a więc powód do satysfakcji istnieje. Kiedy obchodziliśmy Święto Niepodległości w Londynie w czasie mojego dzieciństwa było to uzewnętrznione wyłącznie akademiami pełnymi nostalgii i żalu, za czymś pięknym, co bezpowrotnie straciliśmy. Oczywiście nikt nie przyznawał się wtedy, że niepodległość była stracona bezpowrotnie, ale mimo wszystko tak to czuliśmy. Dopiero gdy nadszedł okres nadziei wzbudzony pierwszą wizytą Papieża w Polsce pojawiła się nadzieja, że to mogło nie być jednak bezpowrotne.
Później, gdy po ciężkich konfliktach w okresie stanu wojennego, niepodległość wpadła w ręce Polaków, jak jabłko strącone z drzewa po trzęsieniu ziemi w czasie Okrągłego Stołu. Traktowaliśmy ją jako rzecz tanio zdobytą. Zapomnieliśmy, jak to było, kiedy jej brakowało. Nawet przywódcy solidarnościowi sugerowali, że może już lepiej przesunąć to święto do okresu letniego. Bo kto z młodzieży będzie chciał obchodzić takie święto w zimnym miesiącu wśród deszczu i mgieł.
Przy tym zniechęceniu do uroczystego obchodzenia święta ze strony kolejnych rządów, listopadową rocznicę niepodległości przywłaszczyły sobie w Polsce w ostatnich latach przede wszystkim organizacje radykalno-prawicowe, które wykorzystały Święto Niepodległości do burd ulicznych i do lansowania haseł o wyraźnym antydemokratycznym charakterze. Dopiero w tym roku, i to w niemal w ostatnim tygodniu, obecny rząd przejął kontrolę nad pochodem. W niedzielę z udziałem prezydenta Dudy i premiera Morawieckiego odbył się marsz z biało-czerwonymi flagami, który przeszedł ulicami Warszawy pod hasłem „Dla Ciebie, Polsko”, w którym uczestniczyło 250 tys. osób. Marsz był efektem kompromisu z radykalną grupą Stowarzyszenia Marszu Niepodległości. Ten drugi pochód spowodował parę nieprzyjemnych incydentów, a udział radykałów nakłonił opozycję do bojkotowania obchodów rządowych. Chyba nie takich obchodów niepodległości oczekiwałby sto lat temu marszałek Piłsudski.
Natomiast tu, w Wielkiej Brytanii, okazji do świętowania było wiele. Zaczęło się w sobotę. Można było udać się na wykład historyka Wojciecha Roszkowskiego w języku angielskim, a Katedra Westminsterska otworzyła swoje podwoje dla Polaków, zapraszając na mszę zorganizowaną przez Polską Misję Katolicką w Anglii i Walii. Mszę celebrował prymas Polski Wojciech Polak. Wiara, ciepły patriotyzm i modlitwa za przyszłość ojczyzny zawsze były pokrzepieniem serc dla większości Polaków.
Osobiście szukałem bardziej ożywionej okazji do uczczenia Święta Niepodległości, dlatego zrezygnowałem z wysłuchania „Symfonii Pieśni Żałosnych” Henryka Góreckiego na Southbank w niedzielę w samo południe, tym bardziej że w tym czasie uczestniczyłem w marszu przy Cenotaph z okazji Remembrance Sunday. Liczyłem na to że zadowoli mnie dopiero wieczorny koncert „Sto Lat” w Royal Albert Hall.
Muszę od razu powiedzieć, że się nie zawiodłem. Nie wiedziałem, że będę czuł taką dumę, szczególnie podczas pierwszej części z udziałem London Gala Orchestra pod kierownictwem Stephena Ellery’ego. Ellery brał udział w procesie twórczym aranżacji wielu znanych nam polskich melodii, które mogliśmy przeżyć tak, jakbyśmy te piękne utwory słyszeliśmy po raz pierwszy. Usłyszeliśmy „Czerwone maki na Monte Cassino”, „Warszawiankę”, „Pierwszą Brygadę”, „Rotę” w wykonaniu chórów z Polski i z Londynu (m.in. nasze niezawodne Ave Verum).
Co mnie szczególnie wprawiło w dumę była reakcja przeszło 5 tysięcy w większości polskiej widowni w pięknym otoczeniu historycznej sali koncertowej, która przeżywała wspólnie i entuzjastycznie każdy występ i każdego artystę. Były tu i starsze pokolenia, które przybyły, aby uczcić Święto Niepodległości, przybyli ludzie w średnim wieku, aby wysłuchać popularnych artystów z lat 80., przybyli ludzie młodsi zwabieni możliwością spotkania się w Londynie z Edytą Górniak czy zespołem Lombard.
Rzecz niesłychana jak na polską uroczystość. Nie było ani jednego przemówienia! Nawet nie witano nikogo z licznych wybitnych gości. Format i treść nie hołdowały żadnym autorytetom. Na okładce bogatego i darmowego programu, pełnego zdjęć artystów i treści znanych piosenek, ukazały się zdjęcia pięćdziesięciu sześciu najwybitniejszych Polaków z ostatniego stulecia. Lecz nie było wśród nich żadnych ówczesnych polityków, najwyżej tylko ikonowe postacie Lecha Wałęsy i Anny Walentynowicz. Program zawiera 10-stronicowy opis historii stulecia niepodległości pióra Normana Daviesa, stonowany i wyzbyty wszelkich patologicznych przechwał o Polsce, a jednak oddający odpowiednią pochwałę dla tego co Polska w tym stuleciu osiągnęła, mimo tylu lat niewoli, zniszczeń i upokorzeń.
Artyści obdarzali publiczność owocem talentu i emocji, a publiczność odwzajemniała się stukrotnie w swoim wyraźnym entuzjastycznym zachwytem. Okrzyki powitania, wspólne śpiewy, brawa, łzy wzruszenia, błyski z latarek z smartfonów błyszczące w ciemności jak piękna noc gwiaździsta. Nie spodziewałem się, że polska publiczność z tylu różnych pokoleń i środowisk jest tak eklektyczna w swoim odbiorze. Najwyżej tylko paru starszych osób narzekało na hałaśliwe występy rockowe. Brakowało chyba momentów humoru, których mogliby byli dostarczyć twórcy jak Boy czy Hemar. Może też wersja rockowa „Murów” Kaczmarskiego za bardzo zagubiła się w swoim artyzmie, a za mało dała nacisku na same słowa ostrzegawcze tego utworu, teraz szczególnie, gdy groźne, stare mury odrastają na kontynencie europejskim.
Na koniec, wielkie brawa dla Janusza Sikory Sikorskiego który już 5 lat temu zarezerwował Albert Hall, planował, zbierał fundusze, wybrał program i artystów, których zwerbował bez wszelkich honorariów. Na początku organizacje polonijne i państwowe narzekały na jego osobliwe podejście do organizowania spektaklu, które powinno było być, ich zdaniem, owocem pracy wielu organizacji polonijnych. Lecz wiadomo, że komitety nie tworzą rumaków, a najwyżej skonstruują wielbłąda, a tu zwyciężył upór i wizja jednego społecznika, który wiedział co i jak zorganizować. Wreszcie fundusze wpłynęły i od polskich firm i fundacji, a bilety były już wysprzedane osiem miesięcy temu. Sikora Sikorski swój cel osiągnął. Stworzył coś z czego potem każdy uczestnik był dumny że w tym brał udział, niezależnie od tego, czy był na scenie, czy za kulisami, czy na widowni. Januszu, dziękujemy.
Wiktor Moszczyński
fot. Krystian Data