Wstępował w różnych miejscach, swoje umiejętności prezentował przed znanymi ludźmi. Ale równie dobrze czuje się na ulicy, w bezpośrednim kontakcie z tłumem. O sztuce iluzji Maciej „Diobo” Musialik opowiada w rozmowie z Piotr Gulbickim.
Masz oryginalny przydomek.
– Siedem lat temu przebywając w Kairze wybrałem się na zwiedzanie piramid. Było mnóstwo ludzi – turystów oraz miejscowych – którzy oferowali różne usługi, a wśród nich wiele dzieci sprzedających pamiątki – papirusy, drewniane sfinksy, miniaturowe piramidy. Kręciły się wkoło dopóty, dopóki ubiły interes, więc żeby mieć spokój zdecydowałem się kupić od nich sfinksa. Podniosłem z ziemi kawałek gazety, którą zamieniłem w egipskie funty, a te wymieniłem na swoją pamiątkę. Dzieci oniemiały. Pokazałem im jeszcze kilka innych magicznych sztuczek, a chwilę potem zebrała się spora grupa gapiów. W pewnym momencie między mnie a ich wkroczył sędziwy czarnoskóry mężczyzna – miał siwe włosy i brodę, a w ręce trzymał długą drewnianą laskę. Nie miałem pojęcia o co mu chodzi, tymczasem starzeć napisał nią coś na pustynnym piasku. Zaciekawiony pochyliłem się i przeczytałem „Diobo”, a wtedy spojrzał na mnie i wyjaśnił, że to miejsce w Kongo z którego pochodzi i że któregoś dnia powinienem tam wystąpić. Cała historia wydała mi się dość niezwykła, a nazwa fajnie brzmiąca, dlatego postanowiłem przybrać ją jako swoje artystyczne imię. Chociaż lubię też Maciek, które dla obcokrajowców brzmi podobnie do Magic.
Czym różni się magia od iluzji?
– Ta pierwsza, w powyższym zestawieniu, jest gamą uczuć wynikającą z konfliktu pomiędzy tym co postrzegamy jako niemożliwe, a tym, czego doświadczamy w czasie oglądania występu iluzjonisty. Zobrazuję to na przykładzie. Wiadomo, że jajka nie można utoczyć z papierka i nie wykluwają się z niego myszy, niemniej jednak właśnie tego byliśmy świadkami. Samo doświadczenie jest iluzją, a jeśli towarzyszą jej silne uczucia wówczas mamy do czynienia z magią. Iluzjoniści sprawiają, że obiekty pojawiają się albo znikają, przeobrażają jeden w drugi, teleportują, przenikają, lewitują. Niektórzy z nich czytają w myślach albo przewidują przyszłość.
Przydatne umiejętności.
– Nawet bardzo. Proces kreowania sztuk magicznych jest trudny i może trwać kilka miesięcy albo nawet lat, niektórzy pracują nad swoim repertuarem przez całe życie. Liczą się oryginalne pomysły, pracowitość i umiejętności aktorskie, chociaż większość iluzjonistów prezentuje takie same efekty, tylko w nowej oprawie.
Ale są prawdziwi mistrzowie.
– Jasne. Dla mnie inspiracją zawsze był David Copperfield. Bardzo lubię jego teatralny styl, mocną osobowość i doskonałą oprawę każdej iluzji, którą prezentuje. Niepowtarzalny artystyczny warsztat ma także Derren Brown, świetny obserwator i psycholog, będący w stanie kontrolować umysł człowieka.
Czerpiesz z ich doświadczeń?
– Podziwiam profesjonalistów, podpatruję ich, ale podążam własną drogą. Tworzenie iluzji to żmudny, niemniej bardzo inspirujący proces. Pierwszym etapem jest pomysł. Załóżmy, że chcę sprawić aby truskawka stała się niewidzialna, ale pomimo tego żebym mógł ją dotykać czy nawet ugryźć, a później spowodować żeby ten sam, już nadgryziony owoc, się pojawił. To wszystko musi wydarzyć się w sposób jak najbardziej przekonujący.
Druga faza to rozeznanie – jak mogę to zrobić? Tu przychodzą z pomocą przeczytane książki, odbyte seminaria, koledzy iluzjoniści i najważniejsze – wyobraźnia. Zastanawiam się nad wariantami manipulacji i ich efektami uzyskanymi dzięki sprawności dłoni albo projektuję rekwizyt, który pomoże mi osiągnąć pożądany efekt.
Kolejnym etapem jest przygotowanie. Buduję wcześniej obmyślony rekwizyt i uczę się z nim pracować albo ćwiczę manipulację przed lustrem. A jednocześnie dopracowuję tekst, muzykę, scenografię. Finałem jest występ przed publicznością.
Czym ją najczęściej zaskakujesz?
– Mój repertuar jest bogaty, ale największy sentyment mam do sekwencji trików z myszą, na którą składają się trzy oddzielne efekty. Najpierw zamieniam piórko w tego gryzonia, później sprawiam, że on znika, a ostatecznie przeobrażam papier w jajko. Kiedy je rozbijam, wychodzi z niego mysz.
To prawdziwe stworzenie?
– Jak najbardziej, obecnie moim towarzyszem jest Pontiki, jak go nazywam, którego dziadków przywiozłem w kieszeni wiele lat temu z Grecji.
Iluzjonistą trzeba się urodzić?
– Różnie to bywa, natomiast żeby być w tym fachu naprawdę dobrym trzeba to kochać, bo droga jest trudna i wyboista. Ja sztuką magii interesowałem się od dziecka – czytałem i oglądałem wszystko, co było wówczas w Polsce na ten temat dostępne. Pierwszy „profesjonalny” występ zaliczyłem na urodzinach w wieku 14 lat, gdzie pokazywałem trik z czerwoną jedwabną chustą, którą zamieniłem w jajko, a następnie rozbiłem je do szklanki. Prezentowałem również sztuczki z kartami i monetami, a z pustego pudełka wyczarowałem lemoniadę.
I postanowiłeś profesjonalnie pójść w tym kierunku.
– Nie do końca. Po maturze większość znajomych szła na studia, pomyślałem więc o dziennikarstwie. Niestety, nie dostałem się na ten kierunek, trafiłem za to na filologię polską na Uniwersytecie Gdańskim, czyli o rzut beretem od mojej rodzinnej Gdyni. Jednak na III roku zrezygnowałem z dalszej nauki, kiedy zdałem sobie sprawę, że to nie dla mnie. Imałem się różnych rzeczy – pracowałem jako kelner, barista, akwizytor, pomocnik na budowie, a w 2006 roku wyjechałem do Londynu, do brata. To był początek moich zagranicznych wojaży, bo mimo że po kilku miesiącach wróciłem z Anglii do Polski, to ostatecznie postanowiłem postawić tylko na magię i zacząłem prezentować swoje sztuki w różnych krajach. Najpierw w Hiszpanii, a później we Francji, Niemczech, Włoszech, Szwecji, Grecji i Holandii. Występy łączyłem z poznawaniem tych krajów, co zajęło mi ponad dwa lata. To był szalony czas – często spałem na dachach, w parkach, w podziemiach, ale czułem się naprawdę wolny. W końcu w 2010 roku wróciłem do Londynu, gdzie zacząłem występować w różnych miejscach.
Na ulicy?
– Głównie. Tam, mając bezpośredni kontakt z tłumem, czuję się bardzo dobrze, szczególnie w okolicach Covent Garden, Leicester Square, Piccadilly Circus czy China Town. Ale można mnie też zobaczyć na imprezach prywatnych, firmowych, w nocnych klubach, kabaretach.
Na brak zleceń nie narzekam, jednak na swoją obecną pozycję musiałem ciężko zapracować. Ukoronowaniem tego jest członkostwo w „The Magic Circle”. To prestiżowe, światowe stowarzyszenie iluzjonistów, w którego szeregi zostałem przyjęty w ubiegłym roku. Nie było to bynajmniej takie łatwe. Najpierw przez siedem miesięcy musiałem praktykować jako aplikant, co wiązało się ze znalezieniem dwóch osób, które znajdowały się już w strukturach Magicznego Koła i mogły potwierdzić, że jestem osobą godną zaufania oraz zaproponować moją kandydaturę. Przeprowadzono ze mną wywiad, a ostatnim etapem był egzamin praktyczny, podczas którego wystąpiłem na scenie przed komisją, która zadecydowała, że moje umiejętności są wystarczające. Motto organizacji brzmi: „Indocilis Privata Loqui”, co można przetłumaczyć jako „niemożność ujawniania tajemnic”.
W swojej karierze występowałeś przed znanymi ludźmi.
– Na domowych przyjęciach u Jaya Joplinga, jednego z największych dilerów sztuki w Wielkiej Brytanii, właściciela galerii White Cube, którego poznałem podczas jednego z moich ulicznych pokazów, miałem okazję prezentować swoją iluzję przed śmietanką show biznesu. Byli wśród nich między innymi Kate Moss, Lily Cole, Ronnie Wood, Mike Figgis, Tracey Emin czy Damien Hirst.
Z koli podczas festiwalu organizowanego przez prywatny klub dla VIP-ów Soho House, wśród moich widzów byli Rita Ora, John Terry, Jamie Redknapp, Ronan Keating i Nick Grimshaw.
Ciekawym przeżyciem okazał się udział w weselu Keiry Knightely i Jamesa Rightona w Mazan na południu Francji, gdzie miałem być „drugą połową prezentu”. Pokazałem młodej parze trik w którym lewituję papierową różę, a następnie zamieniam ją w prawdziwy kwiat. Sprawiłem też, że Keirze zniknął z palca pierścionek, który odnalazł się… za jej uchem. Na koniec wyczarowałem mysz z jajka.
Najbliższy okres również zapowiada się intensywnie.
– Zimowy czas spędzam głównie w szopie, gdzie mam warsztat i projektuję oraz buduję rekwizyty, a także w garażu, w którym zrobiłem sobie salę do ćwiczeń. Ale oczywiście korzystam z ciekawych zaproszeń. W dniach 15-17 lutego wystąpię na Blackpool Magic Convention, największym na świecie kongresie iluzjonistów, odbywającym się w tym miejscu rokrocznie. Będę tam czarował u boku słynnego Wayne’a Dobsona w jego autorskim show „Wayne Dobson and friends”, prezentując magię z mojego najnowszego repertuaru. Na zakończenie poprowadzę seminarium na temat magii ulicznej.
W tym roku chciałbym też wystąpić na festiwalu Fringe w Edynburgu, a za dwa lata fajnie byłoby wystartować w mistrzostwach świata iluzjonistów organizowanych przez The International Federation of Magic Societies, które odbędą się w Kanadzie. Niby zostało jeszcze sporo czasu, ale przygotowuję się do nich już teraz…