W wolnych chwilach lubię sobie na nie popatrzeć, podelektować się, powspominać. Niektóre egzemplarze to prawdziwe trofea, są jak dzieła sztuki – mówi Piotrowi Gulbickiemu Kamil Kaczyński, którego pasją jest kolekcjonowanie butów.
– I ciągle się rozwija. W ciągu niemal 30 lat zgromadziłem około pół tysiąca par obuwia, głównie sportowego, ale nie tylko. Są wśród nich różne marki, między innymi Adidas, Puma, Reebok, Pony, Louis Vuitton, Gucci, Margiela. Zacne firmy, jednak król jest tylko jeden – zdecydowanie najbliższe memu sercu są Jordany.
Dlaczego akurat one?
– Kiedy zaczynałem zajmować się tym hobby, na początku lat 90. ubiegłego wieku, największy sentyment miałem do Adidasów serii „Feet You Wear”. Byłem wtedy fanem piłki nożnej, a owa marka grała pierwsze skrzypce w tym sporcie. Ta fascynacja nie trwała jednak zbyt długo, a to za sprawą mojego o cztery lata młodszego brata Grzegorza, który pasjonował się koszykówką, szczególnie wyczynami Michaela Jordana. Wiedział o nim wszystko, zapisywał w zeszycie wszelkie dotyczące go statystyki i często opowiadał mi o dokonaniach sportowych oraz życiu prywatnym „Jego Powietrznej Wysokości”. Kiedy z czasem Grzegorz za oszczędzone przez długi okres pieniądze kupił sobie buty firmy Jordan pomyślałem, że to ma sens i… sam połknąłem bakcyla związanego z tym zawodnikiem, nieprzypadkowo uznawanym za jednego z najlepszych sportowców wszechczasów, bez względu na dyscyplinę.
W swojej karierze kolekcjonera butów miewałem zmienne etapy – nabywałem różne marki, również designerskie, czasami kupowałem tylko najnowsze wydania, a później jedynie te stare, z lat 90., ale ostatecznie zawsze wracałem do Jordanów. Aktualnie skupiam się tylko na wydaniach meczowych, czyli takich w których Michael wystąpił kiedyś na parkiecie, albo zostały zrobione specjalnie dla niego. Ceny tych egzemplarzy są zdecydowanie wyższe od normalnych, ale ich zdobywanie – wyszukiwanie, negocjacje z właścicielem, a potem delektowanie się nowym nabytkiem – to prawdziwa frajda.
Które są ci szczególnie bliskie?
– Moim ulubionym modelem jest Air Jordan 12 i raczej się to już nie zmieni, gdyż to właśnie od niego zaczęła się moja miłość do całej marki. Jestem również szczęśliwym posiadaczem butów w których król Michael wystąpił w meczu przeciwko New York Knicks w 1997 roku. Poza takimi perełkami kupuję też sklepowe wydania retro, ale nie fascynują mnie one tak bardzo jak oryginały zrobione specjalnie dla Jordana.
To duże koszty?
– Nie ma reguły, ceny są bardzo zróżnicowane. Za najtańszą parę zapłaciłem 5 funtów w sklepie charytatywnym, a za najdroższą, którą nabyłem u prywatnego kolekcjonera, kilka tysięcy funtów. To nie jest kliknięcie palcem, żeby zgromadzić ciekawą kolekcję poza pieniędzmi potrzeba czasu i cierpliwości. Owszem, można natknąć się na coś ciekawego zupełnie przypadkowo, jednak w większości to efekt długich poszukiwań, wertowania informacji oraz dotarcia do właściwych osób. Ja z reguły staram się kupować nowe egzemplarze, chociaż zdarza się, że zadowalam się też lekko używanymi, jeśli na jakimś modelu bardzo mi zależy.
Na wyeksponowanie tak obszernego zbioru potrzeba dużo miejsca.
– Dlatego obecnie, jako że moje życie jest podzielone pomiędzy Londynem a rodzinną Częstochową, większość butów, niestety, znajduje się w pudełkach. Część tu, część tam. Aczkolwiek w planach mam uporządkowanie sytuacji i zrobienie ekspozycji z prawdziwego zdarzenia w moim domu w Polsce.
Ile par docelowo chcesz zgromadzić?
– Nie zakładam z góry jakiejś konkretnej liczby, będę je zbierał dopóki będzie mi to sprawiało przyjemność. Kiedy zaczynałem się w to bawić nie było zbyt wiele osób zajmujących się tym hobby, natomiast w ostatnich latach ich liczba coraz bardziej rośnie. Oczywiście, są różne specjalizacje – jedni fascynują się najnowszymi wydaniami, inni starymi, sprzed wielu lat. Niektórzy nastawieni są na buty konkretnych osób, uzupełniają swoje zbiory bardzo metodycznie, z kolei inni bardziej na chybił trafił. Z moich obserwacji wynika, że najwięcej pasjonatów jest w Stanach Zjednoczonych, gdzie to wszystko się zaczęło, aczkolwiek Europa coraz bardziej rośnie w siłę.
Utrzymujecie ze sobą kontakty?
– Jasne, bratnie dusze rozumieją się najlepiej. Wymieniamy się informacjami, organizowane są spotkania, nabywamy od siebie poszczególne egzemplarze. Jako ciekawostkę powiem, że swego czasu udało mi się kupić buty od dziennikarza „Daily Mail”. I to nie byle jakie, bo Air Jordan z 1985 roku, w dodatku w nienagannym stanie. Pan redaktor, na którego trafiłem przeglądając ogłoszenia, był ich właścicielem od nowości, niestety nie posiadał pudełka, ponieważ pochował w nim swojego zdechłego królika. Nie używał tych butów zbyt często, bo jak na tamte czasy czarno-czerwone kolory zbytnio rzucały się w oczy, przez co koledzy się z niego śmiali. W tej sytuacji postanowił je odstawić i przez lata leżały na strychu u jego rodziców, jak się okazało czekając na mnie.
Swoją kolekcję traktujesz tylko jako hobby, czy również lokatę kapitału?
– W stu procentach to pasja i zamiłowanie, lokata kapitału jest efektem ubocznym. W wolnych chwilach lubię sobie na nią popatrzeć, podelektować się, powspominać. Poszczególne nabytki są dla mnie jak trofea, a niektóre z nich, na przykład te zrobione dla Michaela Jordana w latach 90. ubiegłego stulecia, można porównać do kolekcjonowania sztuki. To już nie są zwykłe buty.
W ostatnich latach sporo osób zaczyna interesować się tym tematem pod kątem zarobkowym. Mnie osobiście nieszczególnie się to podoba, ale tak już jest, jak coś staje się modne i przenika do mainstreamu.
Jakie ceny osiągają najdroższe egzemplarze?
– Rekordowa para, w której Michael Jordan zagrał w finałowym meczu pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Hiszpanią o złoty medal igrzysk olimpijskich w Los Angeles w 1984 roku, została sprzedana na aukcji za 190 tysięcy dolarów. O wysokości kwoty decyduje historia poszczególnych butów, ich popularność w danym momencie, limitowana produkcja itp.
Ty zaczynałeś swoją kolekcjonerską przygodę w czasach, kiedy nie było to dochodowe zajęcie.
– Dlatego podchodzę do tego z takim sentymentem i ciągle sprawia mi to przyjemność, mimo że minęły już niemal trzy dekady, a ja w tym roku skończę 40 lat. Wszystko zaczęło się w 1990 roku, zaraz po upadku komunizmu, kiedy mój tato Jerzy pracował w pobliżu Bratysławy, w ówczesnej Czechosłowacji (jeszcze przed rozpadem tego kraju). Pojechaliśmy do niego na wakacje i zaprowadził nas – mamę, brata i mnie – do centrum handlowego, w którym znajdował się sklep obuwniczy, a w nim buty sportowe. To były prawdziwe cudeńka, nie mogłem uwierzyć, że coś tak pięknego istnieje. Kontrast z ówczesną Polską bił po oczach, byłem pod takim wrażeniem, że po kilka razy chodziłem od półki do półki, oglądałem, dotykałem i nie kryłem swojej fascynacji. Tato nie kupił mi co prawda tych, które sobie najbardziej upodobałem, gdyż były za drogie, ale dostałem tańsze, również bardzo fajne. Wieczorem kładąc się spać postawiłem je koło łóżka, jednak po chwili wstałem i ponownie zacząłem się im dokładnie przyglądać. Kiedy rano mama weszła do pokoju zobaczyła mnie śpiącego, a obok na poduszce dumnie prezentowały się buty. To był pierwszy sygnał, że będę miał w przyszłości kłopoty z tym tematem (śmiech).
Masz jeszcze jakieś inne kolekcjonerskie „kłopoty”?
– Niedawno zacząłem zbierać stare działające konsole telewizyjne do gier. Aktualnie skupiam się na tych przenośnych typu PSP i Nintendo DS, a w przyszłości planuję rozszerzyć je o modele domowe.
Innym moim hobby, które dzielę razem z żoną, jest inwestowanie w mieszkania na wynajem w Polsce, żeby w przyszłości nie martwić się o dochody. Zaczęliśmy się tym zajmować po przyjeździe do Londynu, czyli w 2007 roku, a że od tamtego czasu liczba lokali systematycznie rośnie, mogę to nazwać kolekcjonowaniem mieszkań.
Natomiast na co dzień pracuję jako menedżer w dużym markecie spożywczym.
Planujesz powrót do Polski?
– Jedną nogą praktycznie tam jestem, a czy i kiedy osiądziemy nad Wisłą na stałe czas pokaże. Póki co dobrze czuję się w Londynie, to miasto dające dużo możliwości, ciągle tętniące życiem. Kultura, sztuka, sport… Wydarzeń z najwyższej półki nie brakuje. To właśnie w brytyjskiej stolicy żona zaszczepiła we mnie miłość do teatru, który wcześniej zupełnie mnie nie interesował. Teraz regularnie chodzimy na przedstawienia i tak mi się to spodobało, że sam upominam się żeby zobaczyć coś nowego. W Londynie nie podoba mi się tylko jedna rzecz – zbyt szybko mijający czas…