Nastroje eurosceptyczne w Wielkiej Brytanii nie są domeną ostatnich kilku lat, w istocie zawsze miały tu wielu zwolenników – mówi dr hab. Paweł Duber w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Jest rok 1952, powstaje Europejska Wspólnota Węgla i Stali, zrzeszając czołowe państwa Starego Kontynentu. Bez Wielkiej Brytanii…
– Wyspiarze od początku odnosili się do tego pomysłu z dużą nieufnością, co wiązało się z ich wizją dalszej integracji Europy i własnej roli w tym procesie. Z założenia nie sprzeciwiali się koncepcji zbliżenia, miało to jednak nastąpić na bazie zacieśniania współpracy o charakterze gospodarczym, tymczasem EWWiS od początku była przez nich postrzegana jako projekt polityczny, prowadzący do ograniczenia suwerenności uczestniczących w nim państw. A na to nie zamierzali się godzić, dążąc do utrzymania swojej dotychczasowej pozycji – politycznego, ekonomicznego i kulturalnego centrum spajającego kraje tworzące Commonwealth. Do tego dochodziły specjalne relacje ze Stanami Zjednoczonymi, których nie chciano osłabiać poprzez bliższe związki ze strukturami na kontynencie. Brytyjskie elity uważały, że w dalszym ciągu będą w stanie utrzymać niezależną pozycję w oparciu o posiadane zasoby, bez angażowania się w przedsięwzięcie, w powodzenie którego de facto nie wierzyły. To doprowadziło do przespania przez Londyn kluczowego okresu tworzenia się zrębów przyszłej Unii Europejskiej.
Jednak w 1973 roku Wielka Brytania wstąpiła do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej.
– Z upływem czasu zaczęto zdawać sobie sprawę, że dotychczasowa polityka prowadzi donikąd. Stosunki w ramach Commonwealthu ulegały osłabieniu, a kryzys sueski uwidocznił iluzoryczność starannie dotychczas pielęgnowanych relacji z USA. Co więcej, gospodarka brytyjska rozwijała się znacznie wolniej niż w przypadku krajów EWG, dlatego powoli wśród tutejszych decydentów zaczęła dojrzewać koncepcja zbliżenia ze strukturami europejskimi. Był to zwrot pragmatyczny, chociaż niepozbawiony wahań i wątpliwości, jednak droga okazała się trudniejsza niż się spodziewano, znaczyło ją bowiem dwukrotne francuskie weto. Generał Charles de Gaulle nie bez racji postrzegał Zjednoczone Królestwo jako element hamulcowy dalszej integracji oraz konia trojańskiego Stanów Zjednoczonych. Było to stanowisko realistyczne, nie sprzyjało jednak umacnianiu w brytyjskim społeczeństwie poparcia dla budowy wspólnej Europy. Dopiero po ustąpieniu de Gaulle’a Londyn dostał zielone światło od jego następcy Georgesa Pompidou, co umożliwiło wznowienie starań o przystąpienie do EWG. Ostatecznie nastąpiło to w styczniu 1973 roku.
Ale nie zapobiegło szorstkim relacjom w kolejnych latach.
– Retoryka niektórych brytyjskich polityków nieraz wywoływała irytację, jak chociażby w przypadku prezydenta Francji Françoisa Mitterranda, oburzonego postawą premier Margaret Thatcher w latach osiemdziesiątych. Punktów spornych nie brakowało – wystarczy wspomnieć konflikty wokół wspólnej waluty i polityki rolnej – ale jednocześnie nie sposób odmówić rządzącym po obu stronach kanału La Manche dążenia do zbudowania trwałego modus vivendi.
Faktem jest, że nastroje eurosceptyczne w Wielkiej Brytanii zawsze utrzymywały się na dość wysokim poziomie, a wynikało to z tego, że poparcie dla integracji europejskiej w formie proponowanej przez EWG od początku wiązało się z koniecznością dokonania pragmatycznego wyboru i braku logicznej alternatywy. Nie było to małżeństwo z miłości, tylko z rozsądku, o ile nie wyrachowania, i nie wszyscy byli tym zachwyceni. Już w 1975 roku, a więc wkrótce po zakończeniu procesu akcesyjnego, w Wielkiej Brytanii przeprowadzono referendum, którego stawką było pozostanie kraju w EWG. Wtedy zwolennicy utrzymania status quo zwyciężyli znaczną większością głosów, inaczej niż 41 lat później…
Zjednoczone Królestwo nie potrafiło jednak dokonać śmiałego wyboru i jednoznacznie poprzeć unijny projekt, gdyż znalazło się w klubie zbyt późno i musiało dostosować swoją politykę do procedur oraz instytucji, których nie współtworzyło. A przecież z uwagi na potencjał ekonomiczny, polityczny oraz kulturalny było predestynowane do odegrania kluczowej roli we Wspólnocie, na równi z Niemcami i Francją.
Podziały na zwolenników i przeciwników integracji istniały we wszystkich głównych siłach politycznych.
– Owszem, chociaż w początkowym okresie nastroje eurosceptyczne przeważały wśród członków Partii Pracy, odnoszących się z nieufnością do rządzących na kontynencie chadeków. Dopiero z czasem laburzyści zaczęli dostrzegać, że europejskie rozwiązania mogą okazać się korzystne z punktu widzenia interesów brytyjskich pracowników, dlatego stopniowo ewoluowali w kierunku pozycji prowspólnotowych. W odróżnieniu od torysów, których zaczęto postrzegać raczej jako eurosceptyków. Kulminacją tego procesu były rządy Margaret Thatcher, która określiła EWG jako europejskie superpaństwo, a Brukselę oskarżyła o narzucanie swojej dominacji innym.
Te argumenty były również jednymi z czynników, które zadecydowały o wyniku referendum w 2016 roku.
– Można do nich jeszcze dodać mocno nagłaśniany problem związany z napływem imigrantów, co miało olbrzymie znaczenie, szczególnie gdy zestawi się go z rosnącymi dysproporcjami w poziomie życia brytyjskiego społeczeństwa. Nieprzypadkowo Brexit w dużej mierze uzyskał poparcie mieszkańców biedniejszych regionów Wielkiej Brytanii, którym łatwiej było wmówić, że ograniczenie imigracji doprowadzi do wzrostu płac, a pieniądze wysyłane do unijnej kasy zasilą służbę zdrowia. Ale to tylko część prawdy, ponieważ zasadniczych motywów należy szukać gdzie indziej. Ludzie definiują swoją teraźniejszość w odniesieniu do przeszłości, a ta od zawsze wskazywała Brytyjczykom inne rozwiązania, o których już wcześniej mówiłem. Sądzę, że właśnie ten problem dotyczy części tutejszych elit reprezentujących różne polityczne odcienie, gdyż w ich sposobie patrzenia na świat pamięć o roli odegranej przez Wielką Brytanię w przeszłości nigdy nie przestała być żywa. Co więcej, sama Unia Europejska przeżywająca obecnie poważne problemy wewnętrzne mocno straciła na atrakcyjności i przestano ją postrzegać jako interesującego partnera, z którym kiedyś zawarto małżeństwo z rozsądku. Dlatego na nowo zaczęły się pojawiać pomysły o rozwodzie i wyborze własnej drogi. Jednak pułapka tego sposobu myślenia polega na tym, że imperium już od dawna nie istnieje, a Commonwealth oznacza raczej związek oparty na tradycji, a nie realnych stosunkach politycznych czy gospodarczych. Albion pozostanie sam, zmuszony urządzać sobie życie w pojedynkę i dodatkowo zmagać się z wyzwaniami o charakterze globalnym, takimi jak na przykład zmiany klimatyczne. Oczywiście, nadal będzie znaczącym centrum gospodarczym i kulturalnym, pozbawi się jednak wpływu na decyzje podejmowane w ramach UE, które w dłuższej perspektywie i tak będą go dotyczyć – choćby z uwagi na swoje geograficzne i geopolityczne położenie, które determinuje bliskie związki z kontynentem. Populistyczne hasła trafiły na podatny grunt.
Tyle że od czasu referendum minęły trzy lata i obecnie, według sondaży, proporcje zwolenników oraz przeciwników wyjścia z UE radykalnie się nie zmieniły. W tej sytuacji jest sens robienia kolejnego głosowania?
– Dziś wiemy co Brexit oznacza w praktyce, z jakimi zagrożeniami się wiąże i z tego punktu widzenia drugie referendum nie jest pozbawione podstaw. Zgadzam się jednak z obawami wyrażonymi między innymi przez szefa laburzystów Jeremy’ego Corbyna, który zwrócił uwagę na niebezpieczeństwo nowej kampanii, grożącej dalszą polaryzacją społeczeństwa oraz wzrostem i tak już wysokiego poziomu agresji w życiu publicznym.
Kwestia zjednoczonej Europy zawsze dzieliła brytyjskie społeczeństwo, jednak obecnie problem urósł do niespotykanych wcześniej rozmiarów. Kolejne głosowanie niesie ze sobą zagrożenia, których nie wolno lekceważyć, może się ono jednak okazać jedynym wyjściem z sytuacji, jaką obserwujemy, a więc kompletnego impasu w parlamencie i braku możliwości osiągnięcia jakiegokolwiek kompromisu. Tyle że wynik referendum wcale nie jest przesądzony. Decyzja o ustąpieniu Theresy May ze stanowiska premiera i szefowej Partii Konserwatywnej komplikuje i tak napiętą już sytuację, istnieje bowiem duże prawdopodobieństwo, że jej następcą zostanie jeden z przywódców Brexitu Boris Johnson. W takim rozdaniu ryzyko no deal rośnie, chociaż warto pamiętać, że chęć uniknięcia podobnego scenariusza była wcześniej jedynym postulatem wokół którego udało się osiągnąć konsensus w Izbie Gmin. Trudno dziś przewidzieć dalszy rozwój wypadków…