Muszę powiedzieć, że bardzo uważnie czytam nekrologi. Pewnie nie ja jedna. Zaryzykuję stwierdzenie, że większość czytelników naszego „Tygodnia”, też od tego rozpoczyna lekturę. Czy się mylę? Nie jest to może zajęcie napawające optymizmem, ale wielce pouczające. Po pierwsze… Memento mori! Po drugie refleksja nad życiem człowieka, ujętym raptem w kilka lub kilkanaście linijek czarnego druku! (Boże Święty!… i tylko tyle po nas zostanie?!) Po trzecie, jest to przyczynek do rozmyślania o pewnych społecznych, czy raczej prospołecznych zachowaniach.
Prawie zawsze, na samym dole nekrologu zawarta jest prośba o nieprzynoszenie kwiatów, a w zamian tego (tyleż pięknego, co dość bezcelowego gestu) złożenie dotacji na tak zwany „szlachetny cel”. Tych celów jest bardzo dużo, bo i potrzeb tyleż! A to na parafię, w której warto by dach wyremontować, a nie ma za co, a to na rozwijającą się stanicę harcerską, a to na Medical Aid for Poland, czy inne społeczne potrzeby. I słusznie! Pomagajmy! Przynajmniej jeszcze w taki sposób, już ostatni raz, nasi kochani odchodzący, pozostawią po sobie trwały ślad. I „przydadzą się”. Komuś i czemuś.
Dla mnie od wielu już lat, najmilsza sercu jest idea wsparcia hospicjum Świętego Krzysztofa. I nie tylko dlatego, że mieści się w pobliskiej mi dzielnicy Sydenham (a pierwszy charytatywny sklep St. Christopher’s Hospice założony w West Wickham, jest dosłownie „rzut kamieniem” od naszego domu). Powodem jest mój absolutny szacunek dla tej instytucji. To niezwykłe miejsce, w dodatku wiążące się z nami, Polakami, ale o tym za chwilę. Pojęcie słowa hospicjum, jako miejsca przeznaczonego wyłącznie dla osób nieuleczalnie chorych i umierających, jest stosunkowo młode. Datuje się od roku 1842, gdy Jeanne Garnier, ze zgromadzenia Dames du Calvaire, otworzyła w Lyonie szpital dla nieuleczalnie chorych kobiet. Współcześnie, model opieki hospicyjnej, wiąże się z osobą Angielki – doktor Cicely Saunders. To ona była prekursorką tej humanitarnej idei .
A zaczęło się to wszystko od pracy tej wspaniałej kobiety w szpitalu Świętego Łazarza w Londynie. To tam Cicely, jako młoda pielęgniarka, opiekowała się nieuleczalnie chorym Dawidem Taśmą, polskim Żydem, uciekinierem z warszawskiego Getta. Był to rok 1947. Zrealizowanie pragnienia, aby ludziom takim jak Dawid Taśma pomóc zamknąć godnie wszelkie życiowe sprawy i pozwolić umrzeć spokojnie, bez bólu, w otoczeniu opiekuńczych ludzi – zajęło jej 19 lat. Podczas tego czasu ukończyła studia medyczne i odbyła praktyki lekarskie w szpitalu Świętego Józefa, gdzie specjalizowano się w opiece nad umierającymi.
Cicely Saunders była też przez 15 lat żoną Mariana Szyszko-Bohusza, który zmarł w 1995 roku, w założonym przez żonę hospicjum. To nie koniec polskich śladów. Podczas wystawy w 1963 roku w Drian Gallery, Cicely Saunders poznała polskiego artystę-rzeźbiarza, Witolda Gracjana Kawalca. I przedstawiła mu ideę powstającego wówczas ruchu hospicyjnego. Myślę, że musiała w tę rozmowę włożyć wiele pasji i serca, skoro najbardziej znane dzieło tego artysty , metaforyczna rzeźba świętego Krzysztofa prowadzącego Jezusa przez morze, znajduje się właśnie nad wejściem do Hospicjum w Sydenham. Rzeźbę odsłaniała księżna Aleksandra Ogilvy. O życiu Witolda Kawalca warto by sobie gdzieś poczytać, choć nie mogłam go znaleźć w pięknym albumie „Artyści Andersa” – Jana Wiktora Sienkiewicza. Wiem, że przez Palestynę dotarł do Generała Andersa, walczył w Tobruku, w Wielkiej Brytanii przydzielony był do Royal Air Force w okolicach Nottingham, po przeszkoleniu dołączył do Dywizjonu 307 w Exeter. A po wojnie studiował w Nottingham College of Art. No i rzeźbił! Najchętniej w ukochanym przez siebie alabastrze.
A ja, żeby jego „Świętego Krzysztofa” zobaczyć, podjechałam szybko do Sydenham. I wzruszyłam się tymi polskimi tropami. Hospicjum w tym roku celebruje 52 rocznicę istnienia. Opiekuje się sześcioma tysiącami pacjentów, z pięciu dzielnic w południowym Londynie (Bromley, Croydon, Lambeth, Lewisham i Southwark). Szkoli specjalistów z całego świata. Dla przykładu, tylko w roku 2006 ponad dwa tysiące ludzi uczestniczyło w edukacyjnych kursach na terenie Hospicjum! Wiedzę tam zdobytą zabrali do swoich krajów. Do Polski też!
W Polsce istnieje 115 hospicjów stacjonarnych, 839 domowych, 11 dziennych ośrodków opieki paliatywnej i… jest to niestety kropla w morzu potrzeb! Zalecana przez rozwinięte kraje europejskie liczba łóżek w hospicjach, mówi o dwunastu na 100 tysięcy mieszkańców. Tymczasem mamy sześć i pół na tych 100 tysięcy! W województwie zachodniopomorskim tylko dwa i pół! W Warszawie – tragedia! Na miejsce w hospicjum można czekać nawet trzy miesiące. Co w praktyce oznaczać może, że się… nie doczekało. Liczba łóżek w naszym kraju jest niemal dwukrotnie niższa niż zaleca to Światowa Organizacja Zdrowia. To jest wielki problem. Jak go rozwiązać? A może właśnie tak, jak sugerują to… nasze nekrologi? Grosz do grosza, a będzie kokosza. Odwiedzając Polskę zawsze zaglądam na nasze rzeczywiście piękne i zadbane cmentarze. Świeże groby dosłownie toną pod górami wieńców, wiązanek, bukietów, szarf. Te wieńce już nie tylko leżą, ale nawet stoją na specjalnych stelażach! (niestety, to akurat kojarzy mi się… z Rosją, to nie był nasz zwyczaj!) Gdzie by okiem nie sięgnąć – wszędzie kwiaty! Umierające, więdnące, wysychające, wreszcie zszarzałe i tragicznie smutne – wyrzucane na cmentarne śmietniki. Ach, gdyby tak w naszym kraju zapanował mądry zwyczaj przeznaczania pieniędzy, jakie wydajemy na krótkotrwałe pogrzebowe gesty, na wspieranie szlachetnych celów. Z których jednym, jakże potrzebnym, byłoby właśnie fundowanie hospicjów. W dużych, średnich i małych miastach. Chciałabym, aby kiedyś tak się stało.
PS:
A wiązankę kwiatów, którą od rodziny kładziemy na trumnie naszych bliskich, zawieźmy do takiego właśnie miejsca. Będzie tam z wdzięcznością przyjęta i przerobiona na małe bukieciki, które ucieszą chorych. Niech nie więdnie bezużytecznie!
Ewa Kwaśniewska