W życiu miał różne zakręty. Brak stałej pracy, zwątpienia, uliczne bójki. – Znając mój porywczy charakter mógłbym zejść na złą drogę, ale sport okazał się na to najlepszym antidotum – mówi karateka Kamil Hejmanowski, były mistrz świata, a jednocześnie właściciel Eagle Karate and Kickboxing Club, w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Największy jak do tej pory sukces osiągnęłaś w Mumbaju…
– …gdzie zostałem championem globu w federacji Funakoshi Shotokan Karate Association. Impreza odbyła się w 2016 roku, a w drodze po złoty medal wygrałem siedem pojedynków. Po ostatnim czułem wielką radość i ulgę, tym bardziej, że w takich warunkach nigdy wcześniej nie walczyłem. Na sali było strasznie duszno, brakowało klimatyzacji, z trudem łapałem oddech. Zdałem jednak ten test na piątkę samemu sobie udowadniając, że wiara potrafi przenosić góry.
Odrębna sprawa to wspomnienia pozasportowe. Mumbaj jest wielkim, liczącym 12,5 miliona mieszkańców, bardzo zróżnicowanym miastem – od eleganckich budynków i samochodów, po skrajną biedę. Dużo osób, w tym dzieci, śpi na ulicy, w powietrzu unosi się smród, a że akurat był sezon monsunowy ciągle padało. Przygnębiające obrazki, ale w przyszłości chciałbym jeszcze wrócić do Indii, bo wszystko tam jest inne niż w Europie. Kultura, tradycja, zachowania ludzi. Samochody wyglądają jak poobijane gokarty, nikt nie używa kierunkowskazów, cały czas słychać trąbienie. Widziałem nawet jak na motorze jechało sześć osób, w tym niemowlę, oczywiście bez kasków.
To najbardziej egzotyczny kraj w jakim byłeś?
– Zdecydowanie. Poza tym wielokrotnie startowałem w Europie – w Niemczech, Hiszpanii, Włoszech, Belgii, Słowacji, no i Wielkiej Brytanii. Fajnie pojechać, osiągnąć sportowy sukces, zobaczyć nowe miejsca. Ale sport dał mi jeszcze coś – nauczył systematyczności, zawziętości, pracy nad sobą. Znając mój porywczy charakter mógłbym zejść na złą drogę i popaść w konflikt z prawem, a tak, można powiedzieć, że wyszedłem na ludzi.
Na salę treningową trafiłeś jak nastolatek.
– Dokładnie w wieku 13 lat, półtorej dekady temu. W polonijnej gazecie znalazłem ogłoszenie o zajęciach prowadzonych przez School of Masters Jacka Lipińskiego, poszedłem i już zostałem. Zawsze ciągnęło mnie do aktywności fizycznej, mieszkając jeszcze w Polsce przez dwa lata trenowałem pływanie i judo.
Ale ostatecznie zdecydowałeś się na karate.
– W polonijnym środowisku wybór był dość ograniczony, a poza tym do sportów walki miałem sentyment, gdyż mój tato, Cezary, kiedyś trenował boks w Starcie Włocławek. Miał dziewięcioro rodzeństwa, nie bał się wyzwań. Chcąc zapewnić lepszy byt naszej rodzinie często pracował za granicą, aż trafił do Anglii, jeszcze przed przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej. Potem dojechała do niego mama, a następnie, w 2003 roku, ja z siostrą. Miałem wtedy 12 lat. W Londynie rodzice zajmowali się różnymi rzeczami, obecnie tata pracuje na budowie, a mama sprząta.
W nowym sporcie szybko wszedłeś na właściwą ścieżkę?
– Trochę błądziłem (śmiech). Na początku przeważały porażki, ale kiedy wreszcie po dwóch, trzech latach zacząłem wygrywać, wiedziałem, że to dyscyplina dla mnie. Trudno opisać uczucie kiedy ma się wrażenie, iż jest się do niczego, a tu nagle zaczyna wychodzić. Sukcesy stały się kwestią czasu. W 2009 roku zdobyłem srebrny medal na mistrzostwach świata karate shotokan federacji World Traditional Karate Association w Marina di Carrara, a dwa lata później brązowy w wersji World Japan Karate Association w Wevelgem. Ta ostatnia impreza okazała się ciekawym doświadczeniem, gdyż nieoczekiwanie, już na miejscu okazało się, że będziemy walczyć bez rękawic, na gołe pięści, a dodatkowo w ringu, a nie na macie. Pokonałem sześciu rywali, w półfinale musiałem jednak uznać wyższość Rosjanina. Niedługo później taki sam wynik powtórzyłem podczas Shotokan Karate World Cup w Halle.
W 2016 roku zdobyłem wspomniane już mistrzostwo świata w Mumbaju, a w ciągu całej mojej kariery wielokrotnie, sam już nawet straciłem rachubę ile razy dokładnie, stawałem na podium mistrzostw Wielkiej Brytanii, Anglii i Szkocji w karate oraz kickboxingu. W tej ostatniej dyscyplinie byłem nawet wicemistrzem globu w Marina di Carrara w 2010 roku. Na tamtej imprezie stoczyłem najtrudniejszą walkę w życiu, a moim finałowym rywalem był Ukrainiec. Cios za cios, ogień od początku do końca, ale niestety nieznacznie przegrałem.
Czego zabrakło?
– Myślę, że łutu szczęścia. Przed każdym pojedynkiem bardzo się nakręcam, mobilizuję, wizualizuję sobie jego przebieg. Przy wzroście 178 cm i wadze 75 kg duży nacisk kładę na techniki nożne, większość walk wygrywając właśnie w ten sposób. Natomiast zdecydowanie muszę popracować nad strategią. Zazwyczaj znakomicie wchodzę w pojedynek, po czym w jego drugim etapie wszystko opada – energia, motywacja, siła… Nie jest to spowodowane złą kondycją, ale bardziej mentalnością, co trudno wykorzenić. Cały czas nad tym pracuję, gdyż w karate, szczególnie sportowym, w którym obecnie startuję (wcześniej Kamil walczył w karate shotokan – przyp. pg), samo przygotowanie, nawet najlepsze, nie wystarczy. Potrzeba trochę farta, ponieważ podobnie jak w szermierce każda sekunda jest ważna i jeśli na moment straci się uwagę można zapomnieć o wygranej.
Marzysz o udziale w igrzyskach olimpijskich?
– Pewnie, tylko żeby się tam zakwalifikować trzeba przejść przez sito eliminacji. Przepustką do tego jest zebranie odpowiedniej liczby punktów, które zdobywa się w różnych zawodach, jednak uczestnictwo w nich wiąże się z dużymi wydatkami. Za wszystko trzeba płacić z własnej kieszeni, dlatego bez sponsorów trudno coś zdziałać. Dla przykładu podam, że w tym roku koszt wyjazdu na mistrzostwa świata w Chile wynosił 1800 funtów, na co wielu dobrych zawodników nie było stać.
Ciebie również.
– Niestety. A szkoda, bo uważam, że miałbym szansę na miejsce w czołówce. W ubiegłym roku walczyłem z najlepszym brytyjskim zawodnikiem, brązowym medalistą mistrzostw Europy World Karate Federation Joe Kellawayem. Debiutowałem w tej formule, w której rywalizuje się trochę inaczej – sędzia mniej przerywa, a techniki są bardziej skomplikowane. Minimalnie przegrałem, zapłaciłem frycowe, jednak losy walki ważyły się do końca.
Mimo problemów finansowych nie poddaję się i wierzę, że uda mi się wejść na szczyt. Obecnie solidnie trenuję w Veras Academy, skupiającej wielu znakomitych karateków, przygotowując się do mistrzostw Europy w duńskim Odense, które zaczną się 24 października.
Poza startami na macie prowadzisz również własną szkołę karate i kickboxingu.
– To moje oczko w głowie. W 2014 roku ukończyłem rehabilitację w sporcie na Middlesex University, ale dwa ostatnie lata studiów były bardzo ciężkim okresem. Nie miałem stałego dochodu, urodziło mi się dziecko, trudno było związać koniec z końcem. Bez pieniędzy, u mamy w pokoju, więc jedyne o czym myślałem to żeby zarobić i zapewnić byt rodzinie. Moja sportowa kariera w tym czasie mocno przystopowała, pracowałem na budowie, ale nie dawało mi to satysfakcji i w końcu postanowiłem, że muszę wszystko zmienić. Z dnia na dzień rzuciłem tamtą robotę i zająłem się tym, co naprawdę kocham, czyli uczeniem karate. Najpierw pomagałem w prowadzeniu zajęć w School of Masters, gdzie sam się wychowałem, a niedługo potem, w 2015 roku, założyłem własną szkołę Eagle Karate and Kickboxing Club. Zaczynałem od małej grupki chętnych, która systematycznie się rozrastała, a dziś liczy już 80 osób. Trenujemy w dwóch miejscach – na Twickenham w Londynie oraz w Slough. W tym roku mój wychowanek, 7-letni Alex Wojciechowski, osiągnął piękny sukces, zostając mistrzem świata w karate sportowym w kategorii kumite (walka) oraz wicemistrzem w kata (formy). Nie ukrywam, że jestem z tego powodu bardzo dumny, bo nasza wspólna praca zaczyna przynosić efekty, wytyczając drogowskaz innym trenującym. A jednocześnie stawiam nacisk na ich samodoskonalenie – duchowe, mentalne, intelektualne – co przydaje się w codziennym życiu. Ciągle doświadczam tego po sobie.
W jaki sposób?
– Regularnie uczęszczam na różne szkolenia z zakresu rozwoju osobistego. Należę do Klubu 555, prowadzonego przez znanego motywatora Fryderyka Karzełka, czytam też dużo książek na ten temat. Największe wrażenie zrobiła na mnie biografia Richarda Bransona „Loosing my virginity”, w której ten brytyjski przedsiębiorca i miliarder opisuje swoje życie. Po tej lekturze zrozumiałem, że za jego sukcesami kryje się to, iż nie bał się ryzykować. Nie każdy ma odwagę żeby przelecieć Atlantyk czy Pacyfik balonem, mając świadomość, że na szali stawia się własne zdrowie i życie.
Jeżdżę też na seminaria stricte sportowe, ucząc się od najlepszych. Do moich ulubionych zawodników należą Rafael Agajew oraz Stanislav Horuna i właśnie tego drugiego miałem okazję bliżej poznać podczas szkolenia w Manchesterze. To nie tylko świetny sportowiec, ale też miły, skromny człowiek. Najważniejsze, żeby się rozwijać i spełniać swoje marzenia.
A jakie są twoje?
– Zdobyć jeszcze kilka medali na najważniejszych światowych imprezach, rozwijać klub, ale przede wszystkim cieszyć się szczęściem, jakie dają mi żona Zydruna (ma litewskie pochodzenie) oraz nasze dwie córki – Mia (4,5) i Sofia (1,5)…