Trąby grały, organy grzmiały, chóry śpiewały, a zebrana tłumnie publiczność, nie mogła się zdecydować, czy w tym roku było lepiej niż w zeszłym, czy może w zeszłym lepiej niż w tym? A w ogóle, to najlepiej będzie… w następnym! Bo za rok, w St. Clement Danes, jeśli Bóg da doczekać, wykonamy Dziesiąty, czyli Jubileuszowy Koncert „Carol of the Bells”. Kiedyśmy już „pozamiatali” (w sensie przenośnym ale i prawie dosłownym), bo ktoś przecież zbiera pulpity, skręca przewody z nagłośnienia, chowa mikrofony, wynosi dekoracje, dźwiga to i sio, wreszcie przenosi do samochodów śpiące jak kamień „aniołki” – a więc kiedy już to wszystko się przewaliło, skończyło i światła po nas zostały zgaszone – przyszła pora na refleksję.
Co my z tego mamy? Czemu to służy? Komu? Czy napewno warto? A jeśli tak, to jak tę wartość wymierzyć? I czym ją wymierzyć? Ilością zebranych na szlachetny cel pieniędzy? Służenia jakiejś sprawie? A może samym procesem tworzenia? Robienia czegoś razem? Uprzyjemniania ludziom życia? Pokazywania Brytyjczykom, nas, Polaków, z jak najlepszej strony? Przypominania im naszych zasług (i tych dawnych wojennych i tych tragicznie dzisiejszych – z London Bridge). Tak, ta miarka odmierzy wszystko metodycznie i cierpliwie. I jak grosz do grosza… będzie kokosza. Uzbiera się to wszystko, doda, zsumuje. Wyjdzie na to, że ten wielki zbiorowy wysiłek, wart był zachodu. Irena Delmar, która na koncercie była, zadzwoniła następnego dnia (mój ty świecie! – kto jeszcze, oprócz nielicznych, równie eleganckich dam „polskiego Londynu” potrafi TAK dziękować!?) i powiedziała: „to wszystko było bardzo ładne i rozczulające”. Ucieszyłam się szczerze, bo ja wiem, że ona wie, ile pracy wkłada się w taki koncert. Ilu ludzi musi być w to zaangażowanych. I oddanych całym sercem. Przez ile miesięcy chóry uczą się śpiewać, muzycy grać, soliści szlifować każdą nutę.
Ile czasu zabiera harfistce ten trudny instrument, aby wydobyć z niego tak cudowne dźwięki? Ile godzin poświęcają wiolonczeli i skrzypcom młodzi muzycy, aby móc zagrać na nich z wrażliwością i „duszą”. Mówiąc o artystycznych działaniach, widocznych gołym okiem i słyszalnych wyczulonym uchem, nie można nie wspomnieć wszystkich tych „cichych i pokornego serca”, którzy pieką ciasta, dźwigają soki, wodę, butelki, rozprowadzają bilety, układają i drukują Programy, przynoszą, wynoszą, obsługują, wreszcie zmordowani, pakują co zostało w samochody i odjeżdzają. Nikt im braw nie bije, nie mają się komu ukłonić. A przecież SĄ! Mówi się, że za sukcesem męża… stoi zwykle jego żona. Pracowita jak mrówka i cicha jak myszka. Coś w tym jest! Pamiętajmy więc i o tych „myszkach”! Bo są takie w każdej Rodzinie, Zacnej Organizacji, Niezwykle Ważnym Stowarzyszeniu czy Honorowym Komitecie.
Ja z koncertu w St. Clement Danes zapamiętam słowa malutkiej dziewczynki, tej w góralskiej spódniczce i serdaczku, która tworzyła nasz „wigilijny stół” (pokazaliśmy polskie tradycje świąteczne). Podczas przerwy, rozpromieniona objęła mnie łapkami i podnosząc główkę wyszeptała: „tu jest tak dobrze, ja chcę tu być na zawsze!” Dlaczego? – zapytałam. „Bo… ja was wszystkich kocham”.
Drodzy Czytelnicy! Tej dziecięcej miłości do ludzi i świata, życzmy sobie wszyscy! Nie tylko na nadchodzące Święta.
Ewa Kwaśniewska