Brexit stał się faktem, a Wielka Brytania prawdopodobnie nigdy nie była tak podzielona jak teraz. W piątek, 31 stycznia, w dniu brexitu najbardziej popularnymi frazami w brytyjskim internecie były hasztagi #IndependenceDay (dzień Niepodległości) oraz #NotMyBreixt (Nie mój brexit). Zaś drugim najczęściej wyszukiwanym hasłem w Google było pytanie: „Czym jest Unia Europejska?”
Jak wygląda życie w Wielkiej Brytanii z perspektywy zwykłego człowieka? Z jak wygląda z punktu widzenia Brytyjczyka, a jak imigranta? Zwolennika i przeciwnika brexitu? Mieszkańca dalekiego południa i odległej północy Zjednoczonego Królestwa? Jak ich życie się zmieni po brexicie?
Zwycięstwo demokracji
Keith jest emerytowanym nauczycielem literatury angielskiej i pisarzem fantasy. Jednak, jak żartuje, jego książka „We, the Outcasts of a Killing Sun” (pol. „My, Wyrzutki Morderczego Słońca”) nie ma nic wspólnego z brexitem.
– Jestem zadowolony, że brexit stał się faktem, mimo że sam głosowałem za pozostaniem w Unii Europejskiej – mówi. Nie dziwi go też frustracja zwolenników brexitu. – Mieszkańcy tego kraju zagłosowali za wyjściem, więc od początku uważałem, że należało tę wolę narodu uszanować. Oczywiście cieszyłbym się, gdyby ludzie zagłosowali tak jak ja, ale na tym polega demokracja, że to większość decyduje – dodaje.
Keith w młodości pracował na morzu, na supertankowcach, gdzie poznał ludzi z całego świata. Być może dlatego nie widzi problemu w nadmiernym napływie unijnych imigrantów do jego kraju. Ponadto pochodzi z okolic Grinsby we wschodniej Anglii, zdominowanej przez tereny rolnicze. – Moje rodzinne strony dużo zyskały na pracownikach fizycznych, sezonowych, którzy korzystali z wolnego przepływu ludzi – tłumaczy.
Według badania Labour Force Survey w 2016 roku w brytyjskim rolnictwie pracowało27 tysięcy obywateli państw członkowskich UE oraz 116 tysięcy w sektorze przetwórczym. W szczycie sezonu przemysł rolniczy zasiliło dodatkowe 75 tysięcy pracowników sezonowych.
Keith przyznaje, że prawdopodobnie nie odczuje większych zmian po brexicie. – Mam za to wielu znajomych, Brytyjczyków, mieszkających w Europie, w Belgii, w Hiszpanii, we Francji. I to oni mają podstawy do obaw – podkreśla.
W zawieszeniu
Krzysztof mieszka w Szkocji. Do Wielkiej Brytanii przyjechał 13 lat temu. Chciał zrobić studia licencjackie, które dla obywateli Unii Europejskiej były bezpłatne i wrócić do kraju. Wyszło inaczej. Po obronie dyplomu magistra-inżyniera zaczął pracę w organizacji zajmującej się dziedzictwem światowym Edynburga. Przez wiele lat w szczególny sposób zasłużył się dla miasta, zdobywając granty z międzynarodowych funduszy (w tym również z Unii Europejskiej) na projekty z zakresu konserwacji, ochrony dziedzictwa, innowacji i dyplomacji kulturowej, w sumie blisko 1,5 miliona funtów. Po referendum w 2016 roku postanowił na wszelki wypadek sformalizować swój pobyt w Wielkiej Brytanii i wystąpił o rezydenturę stałą.
– Proces nie był ani łatwy, ani przyjemny. Ponieważ moja praca wymaga częstego podróżowania za granicę, odszukanie wszystkich biletów lotniczych to była mrówcza robota. Również sam fakt, że musiałem zebrać szereg dokumentów, aby udowodnić, że ja to ja i że faktycznie mieszkam w tym kraju, był stresujący. Moja teczka z aplikacją pękała w szwach. Aby złożyć aplikacje niezbędne było wysłanie do Home Office oryginału paszport. Musiałem sobie wyrobić dowód osobisty, aby mieć w tym czasie jakikolwiek dokument tożsamości – opowiada.
Rezydenturę otrzymał dość szybko, bez większych problemów. Gdy nowy system rejestracji imigrantów settlement scheme został wprowadzony, rząd zapewniał, że dla osób z przyznaną wcześniej rezydenturą stałą procedura będzie uproszczona. Krzysztof, mając w pamięci, że czas na rejestrację ma do czerwca 2021 roku, nie spieszył się z rejestracją. Jednak po wygranych przez Partię Konserwatywną wyborach, tego samego dnia, w piątek 13 grudnia, postanowił nie odwlekać tego dłużej.
– Zdałem sobie sprawę z tego, że Torysi mając samodzielną większość w parlamencie i nie mając nad sobą przepisów unijnych, mogą dowolnie zmienić prawo imigracyjne po brexicie – mówi.
Po kilku nieudanych próbach zeskanowania paszportu za pomocą kilku telefonów, w końcu aplikacja została wysłana do Home Office. Na stronie rządowej jest informacja, że rozpatrzenie aplikacji zajmuje zwykle 5 dni roboczych, maksymalnie miesiąc. A zatem pozostało tylko czekać. Zwłaszcza, że Krzysztofa obowiązywał obiecywany tzw. fast-track.
Minęło 5 dni, 10 dni, minął miesiąc. Znajomi, którzy w tym samym czasie złożyli swoje aplikacje dostali już pozytywne odpowiedzi. W przypadku Krzysztofa – cisza.
– Napisałem maila, z pytaniem, co się dzieje z moją aplikacją. Dostałem odpowiedz, ze system jest przeładowany i pracownicy potrzebują więcej czasu na rozpatrzenie. Minęły kolejne dwa tygodnie, wiec wysłałem kolejnego maila. Dostałem taka sama odpowiedzieć. Zacząłem popadać w paranoję. Czy to możliwe, że mogę nie dostać tego statusu? – wspomina.
Tymczasem dzień brexitu zbliżał się wielkim krokami. Śledzenie bieżących informacji w mediach nie wpływało dobrze na samopoczucie Krzysztofa. Oglądał, jak brytyjski parlament przegłosował umowę z Unią Europejską, następnie jak tzw. deal zaakceptowała unia. Brexit stawał się faktem, a Krzysztof dalej nie miał statusu osiedleńczego.
Zaczął przeszukiwać internet w poszukiwaniu przyczyny, dlaczego w jego wypadku to tak długo trwa. Okazało się, że takich jak on są tysiące. Ludzie miesiącami czekają na status osiedleńczy bez wyraźnego powodu. Niektórzy z nich mimo spełnienia wszystkich warunków dostają odmowę i nieprzyjemny list sugerujący, że powinni się zacząć przygotowywać do powrotu do domu.
Krzysztof tkwił w zawieszeniu. Nie mógł się skoncentrować na pracy czy sprawach osobistych. Niczego nie planował, bo nie wiedział, czy to ma sens. Kilka razy dziennie sprawdzał skrzynkę odbiorczą, licząc na upragnionego maila. Gdy na dwa dni przed brexitem, stres sięgnął zenitu, Krzysztof w końcu otrzymał decyzję o przyznaniu mu settled status. Od daty złożenia dokumentów minęło prawie dwa miesiące czekania.
– Jestem już spokojniejszy, ale złość została. Złość na brexit, złość na idiotyczne prawo, złość na opieszały system. Najgorsze jest to, że nie jest powiedziane, że za rok, czy za pięć lat rząd znowu czegoś nie wymyśli. Nie chcę przechodzić tego po raz kolejny. Dlatego dla świętego spokoju, chcę zaaplikować o brytyjskie obywatelstwo – podkreśla.
Najbardziej brexiterskie miasto
Boston w hrabstwie Lincolnshire nosi miano „najbardziej brexiterskiego miasta w Anglii”. 76% wyborców z tego regionu zagłosowało w 2016 roku za wyjściem Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Co ciekawe 45 lat temu w poprzednim referendum prawie taki sam wynik był za pozostaniem w Unii.
Za tę radykalną zmianę nastrojów winą obarcza się drastyczny wzrost liczby imigrantów z Europy Środkowo-wschodniej. Jak się szacuje w latach 2004-2014 imigracja wzrosła o 460 procent. Przy niezmienionej infrastrukturze miasteczka, wpłynęło to znacząco na dostęp do usług publicznych i wysoką konkurencyjność na rynku pracy.
Dodatkowo jak oceniają eksperci nowo przybyli nie są zainteresowani integracją z lokalnym społeczeństwem. Rzadko kiedy znają dobrze angielski, żyją w lokalnych zamkniętych społecznościach, nie uczestniczą w życiu kulturalnym czy społecznym. I rzeczywiście: na ulicach Bostonu słychać różne języki europejskie na równi z angielskim: polski, rumuński, bułgarski. Jak grzyby po deszczu wyrosły też sklepy spożywcze z żywnością z krajów Europy Wschodniej.
W dniu brexitu mieszkańcy Bostonu niechętnie udzielają wywiadów reporterom, którzy desperacko biegali po głównym placu w mieście, żebrząc o komentarz do bieżących wydarzeń.
– Ludzie są zmęczeni. Co chwila przychodzi tu jakaś ekipa telewizyjna, próbują nam robić zdjęcia przez szybę. Czujemy się jak małpy w cyrku – mówi właściciela lokalnego biznesu, która pragnie zachować anonimowość.
W końcu udaje mi się zaczepić młodą dziewczynę, która zgadza się chwilę porozmawiać. Nazywa się Erika, jest łotyszką i pracuje, jako manadżerka w fabryce.
– Jesteś z Polski? O, ja mówię trochę po polsku. Dużo osób w mojej fabryce to Polacy, więc nauczyłam się – mówi z uśmiechem. Erika jest energiczna i inteligentna. Gdyby została na Łotwie pewnie skończyłaby studia prawnicze, może nawet założyła własną kancelarię.
– Ale byłam młoda i głupia i chciałam spróbować czegoś nowego – śmieje się.
W Bostonie mieszka od 6 lat. Ma wyrobiony settled status, odkłada pieniądze na proces naturalizacji. Tak na wszelki wypadek. Jeszcze nie wie, czy zostanie w Anglii na zawsze. Ale brytyjski paszport warto mieć.
Zapytana, czy w jakikolwiek sposób odczuła wrogośc ze strony mieszkańców Bostonu, odpowiada, że nie.
– Nigdy nic przykrego mnie nie spotkało. Ale w sumie nie mam żadnych angielskich znajomych. W Bostonie jest pełno imigrantów, znam ludzi z różnych miejsc, ale nie Anglików. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Myślisz, że to dlatego, że nie jestem stąd? – głośno myśli.
Jej życie po brexicie nie zmieni się w sposób szczególny. Ona rzadko wyjeżdża. Kilka razy w roku jeździ tylko do mamy na Łotwę.
– Z kolei jej mama nigdy jej nie odwiedza, ponieważ boi się latać. Więc nie ma problemu – dodaje.
Stuff Brexit
W czwartek 30 stycznia pod Westminsterem w Londynie odbyła się ostatnia przed brexitem demonstracja proeuropejska. Udział w niej wziął Matt, autor znaku „STOP BREXIT”, który przez ostatnie miesiące można było często zobaczyć na antybreixtowych marszach i wiecach pod parlamentem. Gdy stało się wiadome, że brexitu zatrzymać się nie da, zmienił napis na transparencie na „Stuff Brexit”.
– Mam nadzieję, że „wypchany brexit” stanie się raczej czymś w rodzaju eksponatu w muzeum osobliwości, a nie faktem, którego skutki będziemy odczuwać w naszym codziennym życiu – tłumaczy.
Matt pochodzi z południa Anglii, z hrabstwa Hampshire, ale przez ostatnie dwa lata regularnie odwiedzał Londyn, aby dać upust swojemu protestowi przeciwko brexitowi.
– Głosowałem za pozostaniem Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej, ponieważ wierzę, że to dzięki unii żyjemy w Europie w względnie spokojnych czasach. Unia reprezentuje wszystko, w co wierzę, to jest równość, solidarność, postęp cywilizacyjny, pokój i bezpieczeństwo. Brexit to dla Wielkiej Brytanii wielki krok wstecz – przekonuje.
Matt jest związany z ruchem SODEM (Stand of Defiance European Movement) oraz EU Flag Mafia. To z ramienia tej drugiej organizacji w dniu brexitu w swoich rodzinnych stronach wywiesił olbrzymią europejską flagę, która zawisła na wiadukcie nad trasą A3.
– Ta flaga ma przypominać, że może wyszliśmy z Unii, ale tylko na chwilę. I prędzej czy później wrócimy. Bo nie widzę innej drogi rozwoju – podkreśla.
W piątek, 31 stycznia Parliament Square został zdominowany przez tłum brexitowców świętujących hucznie odłączenie się Wielkiej Brytanii od Unii Europejskiej. Zwolennicy Unii z obawy o własne bezpieczeństwo zostali tego dnia w domach.
Magdalena Grzymkowska