Jako łodzianka z urodzenia, sentymentu i co tu kryć, tęsknoty za swoim miastem, jestem entuzjastką kina. Bo przecież Łódź to wszystko co z kinem związane. Z rozczuleniem wspominam moje dzielnicowe kino „Halka”, z drewnianymi i „klapiącymi” siedzeniami, do którego co niedzielę okoliczne dzieciaki pędziły na tak zwane „poranki”. Do dziś pamiętam wysiedziany tam i wypłakany, cudowny film Disneya „Bambi”. Godzina z hakiem siąkania nosami i użalania się nad biednym jelonkiem. Niedaleko „Halki”, też na Bałutach, było kino „Pionier”, dziś niestety przerobione na sklep spożywczy. Tam, jako „młodzież dorastająca” chodziliśmy na wieczorne seanse wszystkiego, co do Polski przychodziło „z Zachodu”. Kino było oknem na świat. Szeroko otwartym, w tym zamkniętym (a jednak nie do końca!) świecie powojennej Polski lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych.
Miłość do kina przyjechała ze mną do Londynu. Biegaliśmy z mężem do Odeonów (z charakterystycznym dla nich wystrojem Art Deco) na Streatham, Tooting, na Wimbledon, na Leicester Square i do małych kin na Soho. Potem kiedy urodziła się nam córka, we trójkę upodobaliśmy sobie Odeon w Beckenham. I do dziś najchętniej tam właśnie chodzimy, choć z jednego wielkiego kina, zrobiono tam teraz kilka mniejszych, wedle powszechnej multikinowej mody. Wygodnie zapadając się w pluszowe fotele, oglądamy tu „co leci”. A że „lecą” filmy naprawdę dobre (ostatnio widzieliśmy „1917”, po którym wychodzi się w głuchej ciszy) – to i często tu bywamy.
W 1895 roku (dokładnie 28 grudnia) w Salonie Indyjskim Grand Café w Paryżu, odbyła się pierwsza w historii publiczna, płatna projekcja filmowa. Bracia August i Ludwik Lumiére, którzy skonstruowali kinematograf, pokazali wówczas kilka swoich filmików: „Wyjście robotnic z fabryki w Lyonie”, „Śniadanie”, „Polewacz polany”. I ten dzień uznaje się za oficjalne narodziny kina. Oczywiście, jak to w filmowym światku bywa, stale „puryści” kłócą się, czy to dwaj Francuzi, czy jednak Amerykanin Thomas Alva Edison, skonstruowali pierwszy aparat do utrwalania scen ruchomych, tzw. kinetoskop. Ja stawiam na Francuzów! No bo też co to za kino Edisona, skoro przez jego magiczne urządzenie, film mogła oglądać tylko jedna osoba na raz! (patrząc do wnętrza urządzenia przez specjalny okular). Amerykanie jednak twardo uważają dzień 14 kwietnia 1894 roku, za pierwszy w historii pokaz filmowy. U nich, na Broadwayu w Kinetoskop Parlor! A niech im będzie.
My też w Polsce nie byliśmy wcale gorsi! Pionierami naszego kina byli na przełomie XIX i XX wieku Kazimierz Pruszyński (konstruktor i wynalazca pleografu, czyli kamery i projektora nowocześniejszego niż kinematograf) i Bolesław Matuszewski, który realizował krótkie filmy dokumentalne. Historia kina potoczyła się już potem jak lawina. Do roku 1910 działały tysiące sal kinowych w Ameryce i Europie. I tysiące ludzi, wtedy i teraz – pozostali kinowej pasji wierni. Dziś w Wielkiej Brytanii mamy 775 kin! (dane z 2018 roku). I coraz ich więcej! Przybywają jak grzyby po deszczu. Bo ludzie znów kochają kino! I pasjonują się wszystkim, co z nim związane. Moja przyjaciółka co roku do bladego świtu ogląda transmisję z rozdawania w Hollywood Oskarów. I to ona zawiadamia mnie rano lakonicznym smsem: ”Jest!” (kiedy polski film dostaje nagrodę!) albo „nic z tego!” – kiedy nie dostaje. W tym roku „Boże Ciało” Jana Komasy, nominowane do Oskara, niestety w wyścigu o statuetkę przegrało. A szkoda, bo film jest znakomity, choć chwilami bolesny w oglądaniu. Nominacja też jest nobilitująca. Jest się więc z czego cieszyć.
Nasze POSK-owe kino, znające się na rzeczy, stanęło na wysokości zadania. „Boże Ciało” pokazano kilka razy. My dostaliśmy się dopiero na ten ostatni seans, jadąc „z poświęceniem życia” w dniu apogeum wichury Ciary, czyli w niedzielę. Akurat wtedy, gdy ważyły się losy tego filmu w Hollywood. Statuetka (i to niejedna) powędrowała w ręce Bong Joon-ho za film „Parasite”. Gratulacje! A my cieszmy się, że mamy możliwość oglądania świetnych filmów właśnie „u siebie”. I choć to dla wielu z nas długa droga, (bo POSK jest nie dla wszystkich tuż za rogiem), warto to kino popierać. Pan Jakub Krupa bardzo sympatycznie nam seans zapowiedział. Kulturalnie, dwujęzycznie i gładko. Dla wszystkich, a szczególnie obecnych w POSK- owym kinie Anglików – miły „bonus”. Zachęcano nas też do korzystania z zaaranżowanego w foyer baru , wypicia lampki wina, soków, pochrupania czegoś smakowitego, bo wszystko to pomaga zgromadzić potrzebne na działalność kina fundusze. I tak zrobiliśmy! A to, że na tym akurat pokazie, część publiczności nie do końca zorientowała się, że nie bierze udziału w głupawym kabarecie, a ogląda film poruszający bardzo trudne, często bolesne sprawy i że śmiech perlisty (o którym Wojciech Młynarski pisał „perlysty”!) był tu zupełnie nie na miejscu… to już zupełnie „insza inszość”!
Ewa Kwaśniewska