Minione święta Wielkiejnocy były inne niż wszystkie poprzednie. Od kiedy? Zapewne od czasu, gdy obchodzono je po raz pierwszy. Były inne i to z wielu powodów. Pandemia ujawniła wszystko to, co jest dobre i złe w ludziach.
W Wielki Czwartek wieczorem oglądałam wiadomości w telewizji. Dokładnie o godzinie 20.00 usłyszałam oklaski. Początkowo byłam pewna, że dźwięk idzie z telewizora. Wyłączyłam go. Oklaski trwały dalej i dołączyło się do nich stukanie w garnki. Wyjrzałam przez okno: sąsiedzi z domu naprzeciwko stali w ogródku. Przed innymi domami również pojawili się ich mieszkańcy, aż wreszcie uświadomiłam sobie, że największy hałas pochodzi od mieszkańców mojego własnego budynku. Z powodu koronawirusa wiem, gdzie na mojej ulicy mieszkają dzieci: w oknach, a także na chodnikach przed domami wymalowane zostały tęcze, a obok napisane niezdarną ręką zdanie „Thank you NHS”. Tęcza to przede wszystkim symbol radości i marzeń o niespełnionym. Takim marzeniem jest idealna służba zdrowia, której pracownicy nie będą umierać z powodu braku najprostszego sprzętu ochronnego.
Do mojej skrzynki pocztowej wrzucone zostały kartki wydrukowane na domowych drukarkach z nazwiskami, adresami i numerami telefonów osób, które są gotowe pomagać przy zakupach i w inny sposób. Takich ochotników w całej Wielkiej Brytanii zgłosiło się blisko pół miliona. I jeszcze jeden przykład poczucia wspólnoty z innymi: „W świąteczny poranek na murku jednego z domów pojawiło się pudełko z pizzą oraz kartka „Help yourself, 3 pices are missing”. Zostawiłam dla innych bardziej ode mnie potrzebujących.
Wszystkie te przykłady pokazują, że wspólnota, z której przez wiele pokoleń Anglicy byli tak dumni, nie zniknęła. Wciąż są osoby gotowe pomagać innym, choć na co dzień żyjemy coraz bardziej w izolacji, nie znając nawet najbliższych sąsiadów.
Ale są też inne przykłady. Największym zaskoczeniem było dla mnie poczucie wielu osób, że grozi im głód. Bo czym innym wytłumaczyć wykupywanie jedzenia? I nie tylko jedzenia. W jednym ze sklepów pojawił się napis informujący kupujących, że ograniczono sprzedaż wyrobów papierowych (czytaj: papieru toaletowy) – sprzedawane jedynie po dwa wyroby na osobę. Uśmiechnęłam się. Przypomniały mi się czasy PRL-u, kiedy papier toaletowy był produktem najbardziej poszukiwanym, a osoba, której udało się go zdobyć, traktowana była w rodzinie jako zdobywca-zwycięzca, bo czasem trzeba było się o niego bić, w sensie przenośnym, a czasem dosłownym, z innymi osobami stojącymi w kolejkach. Przez kilka dni bez powodzenia poszukiwałam paracetamolu. Ten lek uważany przez służbę zdrowia niemal jako panaceum dobre na wszystko, nagle zniknął. Pojawił się, podobnie jak i papier toaletowy, po kilku dniach. Jak widać, w magazynach niczego nie brakuje, a pustki na półkach spowodowali sami kupujący. Nie wszystko wróciło. W mojej okolicy zniknęły bezpowrotnie włoskie wina.
Obok tych czasowych niedostatków, spowodowanych lękiem i obawą przed brakami, ujawniły się przykłady tego, co w ludziach najgorsze. W internecie ze zwiększonym, nakręconym koronawirusem napędem grasują nienawistnicy, a oszuści oferujące cudowne „lekarstwa” i „niezawodne testy” rozmnożyli się jak grzyby po deszczu. Jestem na te wszystkie „oferty” odporna, gdy przed kilku laty udało mi się uniknąć próby wyciągnięcia pieniędzy z mojego konta bankowego ofertę „poprawy połączeń internetowych”.
Epidemia, a raczej groźba zarażenia się koronawirusem, zmieniły nasze codzienne życie w wielu aspektach. Komunikujemy się inaczej z osobami przypadkowymi, zasłonięci maseczkami, a także z sąsiadami i najbliższymi. Najczęściej rozmawiamy przez telefon i za pośrednictwem internetu. Widzi się też inne obrazki: w drzwiach domu stoi jedna lub dwie osoby, a ktoś odwiedzający przy furtce. Odległość dwóch metrów zostaje utrzymana. Tak tocząca się rozmowa trwa czasem nawet kilkanaście minut.
Zniknęło całkowicie odświętne ubranie. Nawet w wielkanocną niedzielę obowiązywał strój sportowy, bez względu na wiek i usportowienie. Wszyscy biegają lekkim truchtem lub idą szybkim marszem, nawet jeśli tylko do pobliskiego sklepu. To wszystko w ramach prawa do jednorazowych dziennych ćwiczeń.
Kiedy wprowadzano obostrzenia, istniały poważne obawy, że wielu Brytyjczyków nie będzie ich przestrzegało. Grupą „naznaczoną” by młodzi mężczyźni. Okazało się, że były to w dużym stopniu obawy nieuzasadnione. Policja została wyposażona w specjalne pełnomocnictwa wystawiania mandatów. W świąteczny dłuższych weekend ukarano ponad tysiąc osób. To niewiele, jeśli zważy się, że w Polsce w tym samym czasie zatrzymano ponad 500 pijanych kierowców.
Boris Johnson zapowiadał, że będzie starał się przezwyciężyć podziały społeczne. I udało mu się. Wszyscy bez względu na poglądy polityczne życzyli premierowi szybkiego powrotu do zdrowia. Johnson początkowo zachowywał się nonszalancko. Na jednej z pierwszych wirusowych konferencji prasowych, gdy jeszcze wpuszczano do domu przy 10 Downing Street dziennikarzy, mówił, że odwiedził zarażonych konronawirusem w szpitalu i „podał im rękę”. Nie wiem, czy zaraził się wtedy, bo ktoś na sali wyraźnie i bez przerwy kaszlał. Jego przykład pokazuje, że nawet przy dobrej opiece (nie wątpię, że Johnson miał ją także w czasie samoizolacji) zagrożenie bywa śmiertelne. Myślę, że słysząc o przebiegu choroby premiera wiele osób zastanowiło się, czy ma wyjść z domu.
Pandemia pokazała nam jak bardzo nienormalnie żyjemy w normalnych czasach. Wciąż się gdzieś spieszymy, pędzimy nie wiadomo za czym. Okazało się, że można żyć bez wielu rzeczy, które wydawały się niezbędne. Zginęła też gdzieś polityka i brexit.
Świat stanął w miejscu. Ja wysiadam.
Julita Kin