Pandemia, przynajmniej Wielkiej Brytanii, nie opuszcza, ale coraz częściej pojawiają się głosy – co będzie potem? Wszyscy jednogłośnie mówią: świat nie będzie taki jak kiedyś, a powrót do normalności będzie powolny. Także w polityce. Premier Boris Johnson jeszcze nie w pełni wyzdrowiał, parlament działa częściowo wirtualnie, a już znaleźli się tacy, którzy mówią o potrzebie powołania komisji śledczej dla ustalenia, czy rząd odpowiednio zareagował na pierwsze sygnały o rozprzestrzenianiu się wirusa Covid-19.
W maju 2009 Alan Johnson, w owym czasie minister zdrowia w laburzystowskim rządzie, był przesłuchiwany przez komisję Izby Lordów na temat przygotowania władz do wybuchu epidemii. Przesłuchanie to było w pełni uzasadnione – istniała obawa wybuchu pandemii tzw. świńskiej grypy – zachorowało na nią 780 000 osób, a 203 zmarły. Lordowie byli zainteresowani przygotowaniami na wypadek pandemii, takiej z jaką mamy obecnie do czynienia.
Zaledwie cztery tygodnie wcześniej Ministerstwo Zdrowia opublikowało 127-stronicowy dokument, w którym zapewniano, że państwowa służba zdrowia (NHS) w razie epidemii jest w stanie podwoić liczbę miejsc na oddziałach intensywnej terapii, choć – jak podkreślał Alan Johnson – zapotrzebowanie może być znacznie większe i NHS nie będzie w stanie podołać wyzwaniom. Politycy nie brali zagrożenia zbyt poważnie. Znajdowało się ona na liście ewentualnych niebezpieczeństw za atakami terrorystycznymi i cyberatakami. Te dwa uznane zostały za znacznie bardziej prawdopodobne. Za bardziej prawdopodobne od wybuchu epidemii uznano także powodzie i awarię sieci przesyłania energii elektrycznej.
Pomimo, że wybuch pandemii wydawał się mało prawdopodobny, to w NHS działała komisja zajmująca się przygotowaniami na takie zagrożenie. Gdy konserwatyści doszli do władzy, komisję zlikwidowano. Nic zresztą dziwnego – w dobie cięć w wydatkach wszelkie sugestie, że należy wydawać pieniądze, których nie ma, na obronę przed hipotetycznym zagrożeniem, wydawało się rozsądne.
Gdy epidemia wybuchła na początku tego roku działania władz, nie tylko w Wielkiej Brytanii, były mało energiczne. Dopiero, gdy liczba chorych zaczęła podwajać się niemal z dnia na dzień zamknięto wszystko, co zamknąć się dało. Uznano, że najlepszą metodą zapobiegania chorobie jest zabarykadowanie się w domu przez miliony ludzi. To posunięcie nie znalazło się w dokumencie z 2009. Alan Johnson zeznając przed komisją mówił, że tak drastyczne środki powinny zostać zastosowane jedynie wobec osób, które mają objawy chorobowe.
Rząd Borisa Johnsona podjął też szereg decyzji, które zmieniły brytyjską gospodarkę wolnorynkową na zarządzaną centralnie, a także wziął na swoje utrzymanie setki tysięcy osób zagrożonych utratą pracy oraz wiele przedsiębiorstw stojących na skraju bankructwa. Wszystko to z myślą szybkiego wyjścia z kryzysu w przyszłości. Zawieszono też wszelkie reguły mówiące o ograniczeniu zadłużania się państwa. Była to reakcja na to, co działo się na rynkach finansowych – 23 marca największe firmy zarejestrowane na giełdzie straciły około jedną trzecią wartości. Krach porównywano do tego z 1929 roku. Wszystko to działo się bez debaty parlamentarnej, ale nie wzbudziło negatywnych reakcji. Jeśli już, to przede wszystkim zwracano uwagę na tych, którzy z hojności państwa nie będą mogli skorzystać.
Wirus może ustąpi, ale rządzący będą zawsze przegrani. Jeśli nie podjęliby decyzji o zamknięciu gospodarki i ograniczeniu poruszania się, to oskarżono by ich o to, że „mają krew na rękach”. Jeśli w przyszłości recesja utrzyma się dłuższy czas, to oskarżeni zostaną o to, że zbytnio ją zamrozili. W żadnym razie nie mogą liczyć na wdzięczność wyborców. Partie opozycyjne zrobią wszystko (i już zaczęły), by pokazać słabość rządu w zetknięciu z pandemią. Argumentem na dzień dzisiejszy jest oskarżenie o brak odpowiednich środków ochrony pracowników służby zdrowia i domów opieki, a także o zaniżanie liczby zgonów, gdyż oficjalne statystyki uwzględniają jedynie tych, którzy zmarli w szpitalach. Publicznego śledztwa jest prawie pewne.
W pierwszym rzędzie zapewne padną oskarżenia o to, że wielu śmierci dałoby się uniknąć gdyby podjęto wcześniej i bardziej energiczne działania. Tej tezy nie da się udowodnić. Zresztą, jeśli chodzi o masową śmierć w wymiarze masowym ważne są nie same liczby, ale reakcja władz i społeczeństwa. Grypa „hiszpanka”, szalejąca w latach 1918-19, na którą zmarło więcej osób na całym świecie niż wyniku działań wojennych zakończonej właśnie wojny, zasłużyła jedynie na krótką marginesową wzmiankę w podręcznikach historii. Przypomniano sobie o niej dopiero teraz. W zamach 11 września 2001 zginęło około 3000 osób. Działania wojenne w Afganistanie i Iraku przyniosły znacznie więcej ofiar. W takich sytuacjach przypomina się powiedzenie Stalina: „Jedna śmierć to tragedia, milion – to statystyka”.
Obecnie panuje pogląd, że należy za wszelką cenę chronić ludzkie życie, bez względu na to, czy mamy do czynienia z osobami młodymi, czy starymi, ciepiącymi na różne schorzenia, będącymi u kresu życiowej drogi, czy też z młodymi. Stacje telewizyjne pokazujące fotografie tych, którzy zmarli na skutek zarażenia koronawirusem, robią wszystko, by te śmierci nie były tylko „statystyką”. Z tej ostatniej przyjdzie się politykom tłumaczyć później. I nie zazdroszczę im. Jeśli nawet udowodnią, że nie mogli nic zrobić, by liczba chorych, którzy zmarli była mniejsza, to zawsze znajdą się tacy, którzy wykażą, że działania „mrożące” także pochłonęły szereg ofiar, a życie wielu ludzi zostało złamane.
Julita Kin