W ubiegłym roku swoją animowaną produkcją „Roadkill” zadebiutował podczas Festiwalu Filmowego w Cannes. O tym, jak tamten sukces wpłynął na jego dalszą karierę oraz o fascynacji horrorami reżyser, scenarzysta i grafik Leszek Mozga opowiada w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Udział w tak renomowanej imprezie to duży sukces.
– Zdecydowanie. Cannes jest bardzo specyficznym miejscem, pojawia się tam barwna mieszanka – ludzi zafascynowanych kinem, chcących zobaczyć jak najwięcej podczas trzech festiwalowych tygodni oraz histerycznych tłumów zabijających się o selfie z gwiazdą i przejście po czerwonym dywanie. Poznałem tam wiele ciekawych osób, w tym przedstawicieli firmy producenckiej, którzy zaoferowali pieniądze na mój kolejny projekt. Nawiązałem też współpracę z kilkoma niezależnymi filmowcami.
Film „Roadkill”, jaki tam zaprezentowałeś, opowiada historię jelenia.
– Bardzo nietypową, bo w świecie, w którym dominują te zwierzęta, samiec alfa podczas jazdy samochodem ma niefortunny wypadek. Reszta zdarzeń jest tego pokłosiem. Ten ośmiominutowy animowany thriller był moją pracą dyplomową na University of the Arts London, a przygotowywałem go w garażu w rodzinnym Rogowie pod Łodzią. Nie obyło się bez problemów – jeden z planów filmowych został zjedzony przez myszy, dlatego po odbudowaniu obwarowałem go kilkudziesięcioma pułapkami. Z kolei „aktorzy”, czyli lalki, powstawały w kuchni rodziców. Zrobienie jednej zajęło około miesiąca.
Obraz spotkał się z przychylnym przyjęciem krytyków.
– W Cannes dostał się do konkursu Cinefondation, do którego zakwalifikowano 17 filmów spośród ponad dwóch tysięcy zgłoszeń prezentujących dorobek szkół filmowych z całego świata. Był też pokazywany na ponad 20 dużych festiwalach w różnych zakątkach globu, zdobył nagrodę za najlepszą zagraniczną animację na festiwalu w Galway, a także za najlepszą krótką animację podczas Aesthetica Short Film Festival w Yorku.
To twoja druga produkcja.
– Dokładnie mówiąc trzecia. Mieszkając jeszcze w Polsce zrobiłem krótką animację, która jednak przeszła bez większego echa, za to nakręcony w 2018 roku film „Don McCullin – Mind of the Artist” znalazł się w oficjalnej selekcji 16 festiwali i wygrał trzy nagrody, w tym FilmOneFest dla wschodzącego talentu.
Obecnie pracujesz nad kolejnym obrazem.
– Zacząłem w połowie ubiegłego roku i planuję, że całość zajmie mi dwa lata. Będzie ciekawie, ale niestety ze względów na zapisy kontraktowe nie mogę zdradzać szczegółów. Mam też w szufladzie kilka innych projektów, jednak będą one musiały poczekać na swój czas.
Twoje produkcje mają specyficzny klimat.
– Zawsze ciągnęło mnie w stronę filmów grozy, pełnych przemocy przerysowanej do śmieszności i do szukania miejsca w którym granica dobrego smaku zostaje przekroczona, jednak dla widza jest to nadal akceptowalne. W dzieciństwie uwielbiałem oglądać horrory, wśród których były między innymi „Opowieści z krypty”, „Troll 2”, „Noc żywych trupów” czy „Armia ciemności”. Warto zauważyć, że wielu znanych reżyserów, żeby wymienić Petera Jacksona czy Sama Raimi’ego, zaczynało swoją karierę od tego gatunku klasy B.
Pracujesz w różnych technikach.
– Lubię zmiany, nowe doświadczenia, ale najbardziej przemawia do mnie animacja poklatkowa, która polega na tym, że w każdym kadrze widać niedoskonałość ludzkiej ręki. Sporo robię też w formacie 3D, ale głównie przy projektach komercyjnych. Natomiast nie przepadam za komputerem. Oczywiście, jest on bardzo pomocny, chociażby podczas montażu, jednak zdecydowanie wolę odwoływać się do starych, dobrych sztuczek filmowych. Odpowiedni montaż czy zmiana światła niejednokrotnie dają lepszy efekt niż grafika komputerowa i z tego co obserwuję powoli wraca się do klasycznych technik. Weźmy serię „The Dark Crystal”, którą Netflix wypuścił kilka miesięcy temu, gdzie większość scen kręcona jest przy użyciu lalek i animatroniki.
Zrobienie filmu to obecnie trudne wyzwanie?
– Na pewno dużo łatwiejsze niż kiedyś, dziś może sobie z tym poradzić praktycznie każdy. Kiedy kręciłem mój pierwszy obraz w 2002 roku nie miałem dostępu do kamery w telefonie, tysięcy filmików instruktażowych na You Tube i rad wszechobecnych w sieci fachowców. Natomiast odrębną kwestią jest zaistnienie w branży. Jednym ze sposobów na to jest wysyłanie filmu na festiwale, których mamy naprawdę dużo. W Wielkiej Brytanii dla amatorów najlepsze są Encounters, Aesthetica oraz BFI London Film Festival. Polecam je również dla tych, którzy chcą obejrzeć bardzo dobre niezależne kino.
Jaki budżet jest potrzebny do zrobienia filmu?
– „Roadkill” sfinansowałem z własnej kieszeni, a całość zamknęła się w kwocie 2,5 tysiąca funtów. Natomiast na mój nowy obraz część środków udało mi się pozyskać od firmy producenckiej. Zdobywanie funduszy to niekończące się wysyłanie maili do osób, które mogłyby być zainteresowane produkcją, aplikowanie o granty z Unii Europejskiej, British Council czy Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Planuję również zacząć zbiórkę na Kickstarterze.
Jesteś reżyserem i scenarzystą, ale kiedyś miałeś inne plany.
– Był czas, że chciałem zajmować się efektami specjalnymi, natomiast ostatecznie wybrałem aktorstwo w Łódzkiej Szkole Filmowej. Zacna uczelnia, okazało się jednak, że na scenie czułem się niekomfortowo, nie umiałem przełamać tremy, co zauważyli również profesorowie. Dlatego moje studia trwały tylko rok, ale nie żałuję tego czasu, gdyż to właśnie wtedy odkryłem, że mam talent do reżyserii.
I wyjechałeś do Londynu.
– W listopadzie 2005 roku. Pierwszym miejscem, w którym się znalazłem, było Richmond, i nie ukrywam, że zauroczyła mnie ta dzielnica. Usiadłem z kanapką na ławeczce na małym XVIII-wiecznym cmentarzu koło kościoła, wszędzie biegały wiewiórki, a ja miałem wrażenie, że znalazłem się w rzeczywistości opisywanej przez Jane Austin albo Charlesa Dickensa.
Planowałem pobyć w Anglii dwa miesiące, trochę popracować, pozwiedzać i pouczyć się języka, ale wszystko się zmieniło kiedy poznałem moją przyszłą (a teraz już przeszłą) dziewczynę i zapuściłem tu korzenie. Londyn to niesamowite miasto, jedyne w swoim rodzaju, gdzie każda dzielnica ma niepowtarzalny charakter. Najbardziej lubię pełne ekscentrycznych hipsterów Shoreditch, a także karaibskie Brixton.
Jednak początkowo o robieniu filmów mogłeś tylko pomarzyć.
– Przede wszystkim musiałem się jakoś ustatkować, gdyż przyjechałem kompletnie zielony, a mój angielski pozostawiał wiele do życzenia. Pracę w restauracji udało mi się dostać po tygodniu i przyznam, że nie mam pojęcia jakim cudem, bo nie wiedziałem nawet jak powiedzieć talerz czy widelec. Pierwsze 15 miesięcy było na wariackich papierach, zmieniałem pracę sześć razy. Roznosiłem ulotki, nalewałem piwo, sprzedawałem sukienki, serwowałem hamburgery. Stabilizacja nastąpiła kiedy mój angielski był już na dużo wyższym poziomie i zacząłem szukać „porządnego zajęcia”. Po kilku nieudanych rozmowach w końcu udało mi się dostać pozycję grafika w dużej firmie architektonicznej i od tego czasu piąłem się po stopniach zawodowej kariery, co kilka lat zmieniając miejsce zatrudnienia. Aż w końcu, w 2018 roku, po ukończeniu animacji na University of the Arts London założyłem własną firmę. Pracuję jako animator i dyrektor kreatywny wykonując różne zlecenia, a moje Studio Oh!Deer powoli się rozwija i planuję zatrudnić pierwszych pracowników.
Realizujesz marzenia?
– Zdecydowanie, robię to, co czuję i lubię. Zresztą ja nigdy nie narzekałem na nudę. Urodziłem się w Łodzi i tam skończyłem liceum, ale dzieciństwo spędziłem w małej miejscowości Rogów. Moi rodzice są nauczycielami w gimnazjum, natomiast ja zawsze byłem bardzo żywym i wszędobylskim chłopcem – uwielbiałem koszmarne dowcipy, robiłem z ciasta sztuczne rany, maski zombie itp. Budowałem też pułapki na młodszą siostrę, inspirowane filmami „Indiana Jones” czy „Goonies”. A jakby tego było mało chodziłem do kuchni, gdzie przygotowywałem „eksperymenty chemiczne” – na przykład łącząc ocet z sodą oczyszczoną i płyn do mycia naczyń można było spowodować erupcję pianowego wulkanu. Kiedy mama przyniosła do domu profesjonalny mikroskop kuliśmy tatę w palec, żeby zobaczyć czerwone krwinki. Zrobiłem też własny proch w jego warsztacie i z kilku desek, linek oraz łyżki zbudowałem rzymską katapultę.
Uff…
– Było intensywnie, miałem kilkadziesiąt pomysłów dziennie i to mi pozostało do dziś. Dlatego często zmieniam hobby, próbując różnych rzeczy. Obecnie jestem na etapie sporządzania własnego sera oraz piwa. Kupiłem w internecie mały zestaw do warzenia browaru i eksperymentuję ze smakami.
Bardzo fascynuje mnie też nauka, sporo czytam o fizyce kwantowej i astronomii. To niesamowite, jak ogromny postęp nastąpił w tych dziedzinach w ostatnich latach. Każdego dnia dowiadujemy się o nowych planetach i aż ciężko uwierzyć, że nie minęło jeszcze 100 lat od odkrycia, iż nasza galaktyka nie jest jedyną we wszechświecie. Obecnie wiemy, że w widzialnej części kosmosu są miliardy różnych galaktyk, a w każdej z nich miliardy gwiazd i prawdopodobnie planet…