30 maja minie 78. rocznica rozpoczęcia największych nalotów bombowych dywizjonów alianckich na Niemcy. Tego dnia 1942 r. ponad tysiąc maszyn wystartowało z lotnisk brytyjskich w nalocie na Kolonię i zagłębie Ruhry. Decyzję o rozpoczęciu nalotów poprzedziły miesiące strategicznych planowań i obliczeń.
Z punktu widzenia historii wojskowości był to przełomowy moment. Po raz pierwszy na tak dużą skalę zaangażowano bombowce, przenosząc działania wojenne na terytorium wroga. Wpływ tej taktyki jest trudny do przecenienia. Chodziło nie tylko o niszczenie infrastruktury militarnej i przemysłowej wroga, ale także o zadanie nieprzyjacielowi ciosów psychologicznych. Po raz pierwszy Niemcy doświadczyli wojny na własnym terytorium, po raz pierwszy na własnej skórze odczuli konsekwencje straceńczej polityki Hitlera.
Poniżej prezentujemy czytelnikom wspomnienia świadka i uczestnika wydarzeń z lata 1942 roku, Mieczysława Stachiewicza. Pisane żywym, reportażowym stylem, ukazują codzienne napięcie, ryzyko i rolę załóg dywizjonów bombowych w działaniach ostatniej wojny.
Mieczysław Stachiewicz, architekt, późniejszy działacz emigracyjny, a obecnie prezes Instytutu Piłsudskiego w Londynie był wówczas młodym człowiekiem. Jak sam jednak twierdzi, nigdy nie zapomni tamtych dni i nocy, kiedy śmierć zbierała obfite żniwo wśród ludzi jak on sam młodych. Niniejsze wspomnienia autor dedykuje pamięci tych, którzy nie wrócili z lotów bojowych, a także swojej załodze: Romanowi Chmielowi, Piotrowi Kosinowi, Romanowi Lipczyńskiemu oraz Piotrowi Straubowi.
Mieczysław Stachiewicz niniejsze wspomnienia nagrywał na taśmę magnetofonową od wiosny do jesieni 1999 r., gdy wzrok nie pozwalał mu już na pisanie czy czytanie, używając swojego log-booka oraz kieszonkowego kalendarza z 1942 r., w którym robił notatki. Opierał się też na swoich wspomnieniach z tamtego okresu.
[za: Dziennik Polski z 29 maja 2002 r.]
(…) W nocy z 6 na 7 czerwca polecieliśmy na Emden, bardzo ważny port niemiecki na Morzu Północnym. Ofensywa bombowa pod dowództwem nowego dowódcy Bomber Command A.C. Harrisa bardzo się nasilała. Toczyła się również Bitwa o Atlantyk, przez który szły zaopatrzenia i wszelkie zapasy z Ameryki. W tej bitwie też braliśmy udział, bombardując porty oraz bazy łodzi podwodnych.
Dochodząc do brzegu nieprzyjacielskiego trzymamy się z daleka od bardzo silnie bronionej wyspy Borkum, która zamyka zatokę, nad którą leży Emden. Przecinamy wyspę Schiermonnikoog, wchodzimy na ląd stały, następnie przecinamy zatokę. Przed nami cel. Już z daleka widać bardzo silną obronę, „tracery” lekkiej artylerii i broni maszynowej tworzą nad celem Memel całkowicie zamkniętą kopułę, która sięga jakieś dwanaście, trzynaście tysięcy stóp, powyżej tego widzimy pękające pociski ciężkiej artylerii, również bardzo gęste. My wchodzimy ponad tę kopułę, lecimy na 18 tysiącach stóp, wchodzimy na cel, trochę rzucają nami wybuchy z prawej, z lewej.
Wyrzucamy bomby, przytrzymujemy do fotografii. Na szczęście cel w Emden jest o niewielkiej powierzchni, tak że obrona tego celu prędko się kończy.
Wychodzimy w kierunku północnym, w kierunku na morze. Teraz musimy uważać na myśliwce, bo to jest część Niemiec najsilniej przez nie broniona.
Dochodzimy do brzegu, wychodzę dosyć daleko w morze, biorę kierunek na bazę. Wracamy spokojnie.
Z ośmiu samolotów naszego dywizjonu tracimy jedną załogę – Mietka Kowatówki.
Leciał on jako drugi pilot. Pierwszym pilotem był sierżant Bober.
Z tą załogą kolegowaliśmy się poprzednio. Razem dostaliśmy przydział
pod koniec kwietnia do 301 dywizjonu. Tego samego dnia telefonuję do Leicester:
„Joan, you have to tell Barbara that her Mietek is missing”. Barbara i Mietek mieli się pobrać w ciągu najbliższych paru tygodni. Poznali się przed Bożym Narodzeniem, kiedy całą grupą udaliśmy się z Bramcote do Leicester na występy polskiego teatru.
(…)
Lecimy na Turyn, naszym celem ma być dzielnica fabryczna. Zdaje mi się, że to wszystko jest spowodowane mającym się zacząć wkrótce lądowaniem Aliantów na Sycylii i chyba chodzi o zniechęcenie Włochów do wojaczki, do której i tak już nie mają wielkiego zapału… Po odprawie kolacja, zaraz później do samolotu. Już się ściemnia. Startujemy gdy jest już prawie ciemno, korzystając z bardzo długiego betonowego runwayu przetrzymuję samolot przy starcie, nabieram dużej szybkości i blisko końca runway, podrywam go do lotu. Prawie zaraz po starcie samolot zaczyna się chylić na prawo, skrzydło opada. Staram się wyprostować, zahamować ten nich sterem poprzecznym, ster jest zupełnie miękki, nie ma żadnego oporu powietrza.
Samolot się chyli dalej. Po chwili czuję opór na lotce. Doprowadzam samolot do poziomu, staram się nabrać wysokości, lecę na pełnych obrotach silników, po chwili powtarza się ta sama historia. Znowu tracę panowanie nad lotką, samolot znowu chwieje się w prawo, ale po jakimś czasie znowu czuję opór na sterach i wyprostowuję.
To się zdarza co kilka, czy kilkanaście sekund. Z trudem dochodzę do wysokości 1000 stóp, powolnym skrętem ostrożnie zawracam na południe, w stronę morza. Ta sama historia z utratą panowania nad lotką powtarza się co jakiś czas. Zawsze jednak znajduję opór i samolot wyprostowuje się. Na tysiącu stóp samolot dolatuje do morza. Wyrzucam bomby do zatoki; śmieszne to jak bomby zapalające palą się na dnie morza. Zawracam w stronę lotniska. Ta historia z kładzeniem się samolotu na prawe skrzydło i utraty oporu na lotce powtarza się co jakiś czas. Podchodzę do lotniska, wołam May Day. Natychmiast dostaję pozwolenie lądowania i jakoś, z pewnym trudem opanowując maszynę, ląduję i odkołowuję z runwayu. Przybiega do nas dowódca Eskadry z 300 dywizjonu, który był tam, pilnując naszych spraw. Mówię mu co się dzieje. Wola o drabinkę. Wspina się na skrzydło i mówi: „No tak, klapa zamykająca wlew benzyny w prawym skrzydle, niezabezpieczona”.
Czasami przy pędzie powietrza częściowo się otwierała, zasłaniając lotkę i zmieniając profil skrzydła. Przybiega również szef tamtejszych mechaników, który był odpowiedzialny za uzupełnianie benzyny i mówi: „Dlaczego nie poleciałeś? Mogłeś z tym lecieć”.
Robi się awantura. Dowódca Eskadry z krzykiem na niego. Okazuje się, że niejedna załoga Wellingtona zginęła w ten sposób. I tak się kończył nasz lot nad Turyn, który miał być nad Alpami w pogodną noc, przy dużym księżycu. Resztę
nocy przespaliśmy w Tangmere, rano jeszcze oblatałem samolot, żeby sprawdzić czy wszystko jest w porządku i wróciliśmy do Hemswell.
Ledwie wysiedliśmy z samolotu, jeden z kolegów podchodzi do mnie i mówi:
„To był twój ostami lot. Zaliczono ci turę operacyjną. Masz rozkaz odkomenderowania na studia, na uniwersytet”.
„Jaki uniwersytet, jakie studia! Przecież wojna!”.
Okazuje się, że nikt mi nie powiedział i bez mojej wiedzy – w dodatku nie wiedziałem, że taka szkoła istnieje – zostałem wysłany do Polskiej Szkoły Architektury przy Uniwersytecie w Liverpool. Protestuję – przecież wojna!
Taki był koniec mojej wojaczki. Jedyną pociechą dla mnie było to, że mój przyjaciel, Maciek Miszewski, z którym razem zaczęliśmy latanie, skończył turę operacyjną w 300 dywizjonie i również został wysłany, tak jak ja, do Liverpool. Z tym, że ja miałem jeden rok studiów za sobą, Maciek już miał pół dyplomu. No, ale tak to wtedy było.
Służyłem w 301 dywizjonie w czasie najcięższych miesięcy w całej historii dywizjonu, od maja do listopada 1942 r. W tym czasie straciliśmy 16 załóg.
Oczywiście nie wszyscy zginęli. Wielu dostało się do niewoli, m.in. obydwaj zaginieni dowódcy dywizjonu: Krzystyniak i Brzozowski, a także ich załogi.
Z czterech załóg, które wtedy, pod koniec kwietnia przyszły do dywizjonu, już w lipcu została tylko moja załoga. Wszyscy z tamtych załóg, z wyjątkiem Mietka Kowalówki, zginęli. Historię Mietka poznałem już po wojnie. Gdy wrócił z niewoli, ożenił się ze swoją Basią.
Przy tych wielkich stratach, a braku dostatecznych uzupełnień nowych załóg, o które było coraz trudniej, coraz bardziej brakowało personelu. Dywizjon już nigdy nie powrócił do pełnego stanu, a w lutym czy marcu 1943 r. został rozwiązany.
Część pozostałych załóg przeniesiono do dywizjonu 300, a część poszła do specjalnej jednostki, która woziła skoczków i zaopatrzenie do różnych krajów Europy, również do Polski. Odtworzony 301 dywizjon bombowy Ziemi Pomorskiej zyskał wielką sławę w lotach na Warszawę w czasie Powstania, za co dostał tytuł Obrońców Warszawy i jako jeden z dwóch dywizjonów polskich w Wielkiej Brytanii został odznaczony krzyżem Virtuti Militari.
Okres od kwietnia do listopada 1942 r. był najważniejszym, najbardziej intensywnym okresem w moim życiu.
Mieczysław Stachiewicz