Stany Zjednoczone są obecnie pod czterostronnym natarciem, które pustoszy amerykańską gospodarkę i paraliżuje zarządzanie państwem. Groźba narastającej długotrwałej katastrofy wynikającej z tego natarcia, spotęgowane jest przez samobójcze zachowanie ich obecnego prezydenta.
Pierwszym ciosem dla Ameryki była pandemia koronawirusa, która w ciągu 6 miesięcy doprowadziła do 2 milionów zachorowań i 112,000 zgonów. Ta ostatnia smutna statystyka przewyższa ilość zgonów spowodowanych wirusem w jakimkolwiek innym kraju i przerasta ilość zabitych żołnierzy amerykańskich we wszystkich konfliktach powojennych, łącznie z wojną koreańską. Coraz więcej obywateli amerykańskich uważa, że prezydent Donald Trump fatalnie prowadzi walkę z wirusem i że na skutek tego kraj cierpi wyjątkowo i niepotrzebnie. On sam zrzuca winę za tę epidemię – mając częściowo rację – na rząd chiński, ale lwia część społeczeństwa wini przede wszystkim jego. Pamiętajmy, że jeszcze w lutym, mimo ostrzeżeń Światowej Organizacji Zdrowia (ang. World Health Organisation, WHO), i alarmów bijących w mediach amerykańskich, Trump oświadczył, że Covid-19 jest medialnym oszustwem, wymyślonym przez Demokratów. Potem reagował jak opętany, wprowadzając najpierw zamknięcie granic z Chinami, zalecając lockdown, a potem krytykując ostatnią decyzję, gdy inicjatywę przejęli gubernatorzy poszczególnych stanów. Zniechęcał do użycia masek. Lansował leczenie zastrzykiem z wybielaczem i spożycie kontrowersyjnego lekarstwa hydroxychloroquine, którego lekarze nie zaaprobowali jako środek przeciw wirusowi. Do tego jeszcze wpisał WHO na listę oskarżonych i uciął subsydia amerykańskie dla ich budżetu.
Od początku, w walce z pandemią, prezydent kierował się własnym interesem, a nie interesem państwa czy jego ludności. Dla niego najważniejszą kwestią była potrzeba ponownego wygrania wyborów prezydenckich 3 listopada. Mierzył swój wkład kolejno lekceważeniem, następnie energicznym objęciem kontroli, a potem zrzuceniem odpowiedzialności na innych – tak jak uważał, kierując się wynikami sondaży. Dlatego też zwlekał z wprowadzeniem dystansowania – uważał, że to może podważyć jego najważniejszy atut przedwyborczy, czyli stan gospodarki państwa.
I miał rację. Po pierwszym ciosie nastąpił drugi. Przez opóźnienie izolacji pozwolił chorobie rozszerzyć się, a gospodarka i tak przeżyła wielkie wstrząsy, zapowiadające recesję w drugiej połowie roku. W lutym stan bezrobocia był na poziomie 3.5%, ale już w kwietniu podskoczył do 14.7%, a eksperci zapowiadali, że dojdzie do 20%. W marcu i kwietniu zniknęło 19,6 milionów etatów. Wobec nadchodzącej katastrofy obie izby Kongresu, w porozumieniu z jego sekretarzem skarbu, uruchomiły łącznie 2,8 biliona dolarów na rozruszanie gospodarki, między innymi przez jednorazowe dotacje dla mieszkańców w wysokości 1200 dolarów i tymczasowy dodatek 600 dolarów do każdej wypłaty dla bezrobotnych. Z ostatniej chwili wiemy, że w maju ponad 2 miliony osób wróciło już do pracy, co bardzo ucieszyło prezydenta i dało się odczuć hossą na giełdzie, ale niekoniecznie w opinii publicznej pogrążonej innymi problemami.
Trzecie wyzwanie dla prezydenta to agresywna polityka Chin i Rosji. Konflikt handlowy z Chinami nie jest wyłącznie winą Prezydenta Trumpa. Miał on odwagę od początku zareagować na chiński masowy dumping subsydiowanego towaru na światowy rynek, który dotychczas prezydenci amerykańscy tolerowali. W tym wypadku kontrowersyjne hasło Trumpa „America First” zdało egzamin. Lecz rozpętana wojna handlowa między tymi państwami przekształciła się w globalny konflikt handlowy, pogłębiony przez rosnące fale narodowego i regionalnego protekcjonizmu. Ten konflikt jest bardzo kosztowny dla amerykańskiego konsumenta. Xi Jinping jest dożywotnim prezydentem i może przeczekać konflikt z Trumpem, który ma przed sobą wybory w tym roku.
A Chiny przechodzą okres tzw. „wilczo-wojowniczej” dyplomacji, i to nie tylko w zakresie wojny handlowej. Prezydent Xi odwraca uwagę od wewnętrznych problemów gospodarki i drastycznych efektów zatajonej epidemii w Chinach, prowadząc agresywną politykę zagraniczną. Odgrywa coraz bardziej dominującą rolę w udzielaniu kredytów w krajach afrykańskich i azjatyckich. Wtargnął z bazami wojskowymi na bezludne wyspy morza południowochińskiego, ogranicza polityczną autonomię Hongkongu i grozi inwazją niezależnemu Tajwanowi. Wobec tej agresji Trump reaguje nerwowo i prowokacyjnie. Wciąż określa obecną pandemię jako „chiński wirus” i publicznie rozpowszechnia fałszywą teorię, że Covid-19 powstał w chińskim laboratorium, co tylko jeszcze bardziej podnieca atmosferę nadchodzącego konfliktu. Niestety teza o chińskim autorstwie zarazy, nie wspierana przez amerykańską służbę bezpieczeństwa, jeszcze bardziej podważa jego wiarygodność w świecie międzynarodowej dyplomacji i w oczach własnego społeczeństwa. 57% Amerykanów nie wierzy w teorię Trumpa, że koronawirus jest sztucznym tworem.
Dla kontrastu prezydent Trump wciąż bagatelizuje zagrożenie z Rosji, bo ma ambiwalentny stosunek do prezydenta Putina, który go fascynuje. Usunął się z zobowiązań strategicznych w Syrii, co wzmocniło tam wpływy Rosji. Wystąpił z traktatów z Rosją o otwartych przestworzach i o likwidacji pocisków rakietowych średniego i pośredniego zasięgu (INF), a dalsze poparcie dla NATO uzależnia od zwiększenia finansowych kontrybucji od aliantów. Ostatnio, jako policzek dla kanclerz Merkel, która nie poparła projektowanego przez niego szczytu G7 na Florydzie, do którego chce znowu dopuścić Rosję jako członka, Trump zagroził usunięciem 9500 wojskowych z Niemiec, gdzie leży główna amerykańska baza w Europie. Pentagon ufa, że Trump tę decyzję jeszcze przemyśli, ale alianci europejscy liczą na to, że prezydentura Trumpa zakończy się zanim te wojska zostaną wycofane.
W tej chwili Stany Zjednoczone i ich zabłąkany prezydent pogrążeni są w konfrontacji z nowym niespodziewanym, powiedzmy czwartym, dylematem. 25 maja, czarnoskóry Amerykanin George Floyd, aresztowany w mieście Milwaukee, zmarł, gdy policjant przyciskał jego kark butem przez 9 bitych minut. Policjant i jego wspólnicy ignorowali krzyki protestu ze strony zarówno aresztowanego, jak i przechodniów, w tym informację, że nie mógł oddychać. Scenę przedłużonego zabójstwa sfilmowano i rozpowszechniono w społecznych mediach. Władze miasta w krótkim czasie potwierdziły, że czwórkę policjantów zwolniono z policji, ale na początku nie było wzmianki, że ich aresztowano i że mają odpowiadać przed sądem. Na ulicach Milwaukee rozgorzały akcje protestacyjne, które zamieniły się z czasem w rozruchy, podpalanie budynków i kradzieże.
Te demonstracje rozpowszechniły się – jak pożar w fale upałów – w przeszło 350 innych miastach amerykańskich. Czasem demonstracje były prowadzone spokojnie, a czasem poszczególni uczestnicy posunęli się do atakowania policji i budynków. Czarnoskórych demonstrantów ponosiła straszna frustracja i niepohamowany gniew. Bo mimo wielkich sukcesów w świecie czarnoskórych elitarnych jednostek w Hollywood, w świecie biznesu, w literaturze, w telewizji, w Kongresie, w Sądzie Najwyższym, a nawet w Białym Domu, lwia część społeczeństwa afroamerykańskiego żyje w biedzie i zaniedbaniu, w najgorszych wielkomiejskich slumsach, przy najgorszych szkołach. Częstotliwość śmierci czarnoskórych niemowląt jest obecnie 2,2 razy większa niż w przypadku niemowląt o białym kolorze skóry. Narkotyki, alkohol, zła dieta, niestabilność rodzinna, niski poziom szkolnictwa robią swoje. W obecnej pandemii czarnoskórzy Amerykanie, którzy chorują na Covid-19, umierają dwa razy częściej niż biali. W samym Waszyngtonie czarnoskórzy stanowią 47% mieszkańców, ale dotyczy ich aż 80% zgonów w tym mieście. Wśród nowych bezrobotnych jest więcej czarnoskórych, stanowią też większą ilość aresztowanych przez policję i największą ilość zabitych przez policję. I tak naprawdę władz to nie obchodziło i nikogo to nie wzruszało. A było to symptomem szerszych nierówności społecznych obejmujących nie tylko osoby czarnoskóre.
Tym razem jednak odnowiono slogan sprzed siedmiu lat po poprzednim podobnym zabójstwie. „Czarne życie się liczy”. Efekt koronawirusa i bezrobocia było tą kroplą, która przepełniła czarę. W wielu miastach reakcja policji też przebrała miarę. Kule gumowe, gaz łzawiący, bicie demonstrantów pojawiało się we wielu miastach, często mimo apeli ze strony gubernatorów i merów, aby reagować z większym zrozumieniem. Aresztowano przeszło 10,000 demonstrantów. Prezydent Trump zaczął dolewać oliwy do ognia, grożąc strzelaniem do demonstrantów. Zachęcał własnych popleczników, aby zorganizowali kontrdemonstrację. Gdy w parku Lafayette’a w Waszyngtonie zorganizowano już spokojną demonstrację, kazał policji rozpędzić demonstrantów siłą z parku. Potem prezydent zrobił sobie zdjęcie nieopodal parku, machając biblią przed kościołem.
W końcu domagał się, aby wojsko wystąpiło do tłumienia demonstracji. Wyraźnie chciał wykorzystać rozruchy i demonstracje do zainicjowania poczucia zagrożenia państwa, aby ponownie uzyskać mandat wyborczy na zasadzie wprowadzenia ładu i spokoju. Po namyśle jego sekretarz obrony narodowej odmówił. W pewnych miastach szefowie policji dołączyli się do demonstrantów. Główny policjant w Houston wręcz apelował publicznie do prezydenta, aby . Twitter zaczął redagować nieodpowiedzialne komentarze prezydenta. Wybitni generałowie apelowali, aby prezydent starał się zjednoczyć państwo, a nie dzielić. Powoli fala gorączki zaczyna opadać, ale programy koniecznych reform zapobiegawczych wobec problemu nierówności społecznych są jak najbardziej w agendzie. Tylko że nie w agendzie prezydenta.
W ostatnich sondażach CNN z 8 czerwca 40% elektoratu wciąż popiera prezydenta, ale 57% wyraża niezadowolenie, a szczególnie krytykują go byli zwolennicy w starszym wieku, zszokowani jego zachowaniem w czasie pandemii. Jego demokratyczny rywal Joe Biden prowadzi w sondażach.
Trump był w desperacji, ale teraz liczy na to, że gospodarka ożywi się, że pandemia, rzekomo kreowana przez Chińczyków, jest już opanowana i że jesienią uruchomi swój lojalny elektorat w masowych wiecach. Jest przekonany, że wybory wygra, a przyjaciele Ameryki modlą się, aby to się nie stało.
Wiktor Moszczyński