Zarejestrowałam się jako wyborca. Czekam teraz na przesyłkę i jak tylko ją dostanę, tego samego dnia odeślę – chcę mieć pewność, że dojdzie przed 28 czerwca, kiedy Polacy wybierać będą prezydenta na kolejną kadencję. Muszę zapłacić za przesyłkę. Trudno. Nikt nie obiecywał, że demokracja jest tania. Jeśli ktoś z Czytelników „Tygodnia” nie zarejestrował się, to już nie ma szans, by oddać głos – termin składania wniosków upłynął 16 czerwca.
Miałam poważne obawy, czy Polacy mieszkający za granicą będą zainteresowani wyborami. Pandemia wciąż trwa, wybory bez wyborców nie odbyły się 10 maja, a do zmienionej po raz kolejny ustawy o wyborach jest wiele zastrzeżeń. Okazało się, że Polacy mieszkający poza Polską chcą głosować. W sumie zarejestrowało się 330 000 osób, z czego jedna trzecia to mieszkańcy Wielkiej Brytanii. Dla porównania, przed pierwszą turą wyborów prezydenckich w 2015 roku zarejestrowało się 196 000 osób na całym świecie, z czego 63 000 w Wielkiej Brytanii.
Dużym ułatwieniem, zwłaszcza dla tych, którzy mieszkają poza miastami, gdzie do tej pory organizowano okręgi wyborcze, jest zmiana głosowania z osobistego na pocztowe. Stało się to za sprawą pandemii. Brytyjczycy wciąż są bardzo ostrożni w rozluźnianiu ograniczeń w poruszaniu się poza miejsce zamieszkania. Nie wolno też brać udziału w zgromadzeniach, do których z pewnością doszłoby, gdyby głosować trzeba było bezpośrednio – dobrze pamiętam kolejki przed komisjami wyborczymi, gdy chętnych do wrzucenia głosów było mniej niż obecnie, a komisji więcej.
Mam nadzieję, że wprowadzonego do ordynacji wyborczej prawa do głosowania korespondencyjnego po raz drugi rządzący nie cofną. Jakoś obawy o fałszowanie wyborów, co spowodowało, że ten sposób głosowania zlikwidowano przy zmianach przepisów wyborczych w 2017, przycichły. Okazały się mniej ważne niż potrzeba elekcji nowego prezydenta, którą trzeba było przeprowadzić przed 6 sierpnia, gdy upływa kadencja obecnego.
Nie oznacza to jednak, że obowiązujące przepisy są bez wad. Mają i to takie, które powodują, że prezydent będzie miał słabą legitymizację. Każde rozwiązanie przyjęte w sytuacji pandemii z wyjątkiem wprowadzenia stanu klęski żywiołowej jest ułomne konstytucyjnie. Dlaczego nie zdecydowano się na to? Nie chcę spekulować i nie ma to już sensu. Jest, jak jest. Wybierzemy prezydenta.
Nie zamierzam omawiać wszystkich wadliwych rozwiązań zawartych w nowej ordynacji. To sprawa dla prawników, konstytucjonalistów. Chcę się zająć tylko jedną kwestią – praw wyborczych Polaków mieszkających za granicą. Nie ma to związku z samą ordynacją, ale z pandemią i nie dotyczy nas, czyli Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii. Otóż wybory nie odbędą się wszędzie. Nie zostaną przeprowadzone w Peru, Chile, Kuwejcie, Wenezueli, Afganistanie i Korea Północnej, przy czym w tej ostatniej dlatego, że jedyni mieszkający tam Polacy to pracownicy placówki dyplomatycznej i nie można było utworzyć komisji wyborczej. A w pozostałych wymienionych tu państwach? Wyjaśnienie, że w tych krajach nie było możliwości technicznych, organizacyjnych czy prawnych do przeprowadzenia wyborów niczego nie wyjaśnia. Jak twierdzi jeden z wiceministrów spraw zagranicznych, w tych wszystkich krajach mieszka niewielu Polaków uprawnionych do głosowania. Nie jest to ważne jak wielu – zostali pozbawieni czynnego prawa wyborczego i nie jest ważne, ilu osób to ograniczenie dotyczy. To ważna decyzja, bo skoro ustawodawca uznał, że można kogoś pozbawić prawa do głosowania ze względu na to, gdzie przebywa w danym momencie, to może wpaść na pomysł, że są też inne powody, by kogoś pozbawić tego prawa. A może ze względu na miejsce zamieszkania da się ograniczyć i inne prawa? Przesadzam? Prawdopodobnie, ale niczego nie należy wykluczać.
Jednocześnie coś, co nazywałoby się kampanią wyborczą, za granicą nie istnieje. Oczywiście, każdy może obserwować kandydatów w internecie, słuchać ich nawet na żywo. Posiadacze anten do odbioru telewizji satelitarnej po wykupieniu odpowiedniego abonamentu, mogą słuchać debat z udziałem kandydatów. To wszystko jednak nie zastępuje spotkania na żywo, a tych – ze zrozumiałych względów, czyli z powodu zarazy – nie było. A są problemy, które dotyczą Polaków mieszkających za granicą, których nie poruszano podczas kampanii wyborczej w Polsce, na przykład, opieki Senatu nad Polonią, wyboru przedstawicieli Polonii do tej wyższej izby parlamentu (czemu osobiście jestem przeciwna), ustawy o obywatelstwie, czy o reprywatyzacji, która uwzględniałaby także roszczenia Polaków rozsianych po świecie. To nie są tematy dla mieszkających w Polsce ważne i nic dziwnego, że nie pojawiły się podczas tegorocznej kampanii wyborczej.
I jeszcze jedno, najważniejsze: te nasze, zagraniczne, głosy są bez znaczenia. Jeśli różnica między zwycięzcą i drugim w wyścigu do Pałacu Prezydenckiego będzie mniejsza niż 300 000, to takie wybory da łatwo zdyskredytować, zwłaszcza przy tak niedoskonałej ordynacji wyborczej. Nie oznacza to, że chciałabym pozbawić Polaków mieszkających za granicą udziału w wyborach, ale powinno to odbywać się inaczej. Nie rozumiem, dlaczego nie bierze przykładu z innych państw. Na przykład, obywatele brytyjscy mieszkający gdziekolwiek na świecie mogą brać udział w głosowaniu, jeśli przed emigracją znajdowali się w spisie wyborczym. Wystarczy podać nowy adres do korespondencji, na który wysyłany jest pakiet wyborczy. Wypełniając go, należy złożyć podpis, który musi się zgadzać z tym, jaki został złożony na formularzu rejestrującym uprawnionych do głosowania. I jakoś rzadko słyszy się głosy, że łatwo w takiej sytuacji o fałszerstwa. Wynika to chyba z większego zaufania zarówno do przeprowadzających wybory, jak i wzajemnie ludzi do siebie.
Katarzyna Bzowska