29 czerwca 2020, 08:00
Idźcie i kupujcie
I Brytyjczycy posłuchali. Obrazki z Oxford Street przypominały te z drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia, gdy rozpoczyna się wielka wyprzedaż. Nikt nie przestrzegał 2-metrowych odległości, a kolejkowi nadzorcy (nowy zawód), byli bezsilni wobec tłumu.

Mnie tam nie było. Nie znoszę tłumu, nie lubię kupowania na Oxford Street, gdzie wszystko jest nieco droższe niż w innych dzielnicach Londynu. Pomyślałam sobie: czekałam 13 tygodni, mogę czekać dalej. W niedzielę poprzedzającą wielkie otwarcie poszłam po zwykłe cotygodniowe zakupy. Ku mojemu zdumieniu lokalny Morley do tej pory zamknięty na cztery spusty był otwarty. Ucieszyłam się – miał być moim pierwszym celem. W środku było pusto. Wyprzedziłam szturm o jeden dzień. Poczułam się jak dobry strateg, któremu udało się zwyciężyć zanim bitwa się rozpoczęła.

Otwarcie sklepów po tak długiej przerwie nie jest dobre dla zakupoholików, którzy chodzą do sklepów głównie dla rozrywki, często w towarzystwie znajomych, a liczy się przede wszystkim oglądanie, dotykanie, przymierzanie; to osoby kupujące impulsywnie – nagle coś się im spodoba. Trudno jest kupować w taki sposób, najpierw czekając w kolejce przed sklepem, a gdy jest się wpuszczanym za przyzwoleniem kolejkowego kontrolera do środka, w pierwszym rzędzie czeka skropienie rąk środkiem dezynfekującym. Obsługa – w maseczkach na twarzy i rękawiczkach – przede wszystkim pilnuje, by nie dotykać wszystkiego, co wisi na wieszakach. Najgorzej jest z kupowaniem kosmetyków. Zniknęły testery, niczego nie można spróbować na dłoni, obejrzeć, powąchać, a więc trzeba kupować w ciemno. Trochę lepiej jest z butami. Obowiązują jednorazowe skarpetki, a przymierzane buty, jeśli nie pasują, zamiast na półkę są zabierane na 72-godzinna kwarantannę. Wszelkie te obostrzenia zniechęcają do kupowania bez potrzeby.

Sklepy wielkopowierzchniowe musiały sporo zainwestować przed ponownym otwarciem. Poza wspomnianymi tu rękawiczkami i maseczkami dla personelu oraz środkami dezynfekującymi dla kupujących, kasy zostały obudowane plastikowymi płytami, a na podłogach przyklejono strzałki i paski zaznaczające odpowiednią odległość, jaka ma dzielić klientów. Podobno takie inwestycje kosztowały około £70 000 na sklep.

Otwarcie sklepów na dużą skalę było uzasadnione względami ekonomicznymi. Gospodarka brytyjska skurczyła się na skutek pandemii o 20%, a dług publiczny wzrósł o 100% i po raz pierwszy od blisko 60 lat jest wyższy od rocznego Produktu Krajowego Brutto. Jesteśmy wszyscy zadłużeni na £1,95 biliona! Spłacać ten dług będą nie tylko nasze dzieci, wnuki, ale zapewne i prawnuki. W dodatku rząd Borisa Johnsona nie może wrócić do zdyskredytowanej polityki oszczędnościowej, bo straci poparcie w północnych regionach kraju, które zanim wybuchła pandemia uwierzyły w politykę rozwoju i niwelowania różnic społecznych, co obiecali konserwatyści.

Wiadomo, że konsumpcja napędza gospodarkę. Stąd zachęcanie, abyśmy zaczęli wydawać pieniądze, które oszczędziliśmy w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Nie wszyscy jednak są gotowi iść do sklepów. Jak wynika z badań rynkowych, co piąty mieszkaniec Wielkiej Brytanii nie zamierza już nigdy odwiedzić sklepu z odzieżą, co trzeci – z obawę będzie robił zakupy inne niż żywnościowe. To ci, którzy przerzucili się na kupowanie za pośrednictwem internetu z dostawą do domu. Nie wszystko jednak daje się w ten sposób kupić. Osobiście nie wyobrażam sobie kupowania butów bez mierzenia. Wiem: można odesłać i to za darmo, ale dalej pozostanie się bosym. Z dostawą do domu też są problemy i będą zapewne nadal, bez względu na to, czy kupuje się internetowo, czy w sklepie. Przewoźników obowiązują restrykcje. Moja znajoma kupiła nowe łóżko. Przywieziono je pod dom i postawiono materac i stelaż przed wejściem – dostawcom nie wolno wchodzić do budynków. A ona mieszka na drugim piętrze! Szczęśliwie ma sprawnych kolegów.

W ramach ożywienia handlu rząd planował zmianę ustawy o otwarciu sklepów w niedzielę; popierali to doradca premiera Dominic Cummings, kanclerz skarbu Rishi Sunak i minister biznesu Alok Sharma. I tu rząd napotkał na opór nie tylko ze strony Partii Pracy, która powołuje się na stanowisko związków zawodowych, ale i części deputowanych Partii Konserwatywnej. Odpowiadający za dyscyplinę partyjną tzw. chief whip Mark Spencer, przewodniczący Izby Gmin Jacob Rees-Mogg i przewodnicząca Izby Lordów baronowa Evans of Bowes Park wystosowali do premiera list, w którym zwracają uwagę na nastroje panujące wśród parlamentarzystów. Tradycjonaliści obawiają się, że choć rząd planował zmian na rok, to nie ma gwarancji, że raz wprowadzone w życie zostaną cofnięte. Projekt ten nie podoba się też właścicielom sieci handlowych, takich jak Tesco, M&S, czy Sainsbury, które mają szereg lokalnych sklepów, niepodlegających ograniczeniom, jeśli chodzi o godziny otwarcia. Wzrosłaby im konkurencja ze strony sieci takich, jak Aldi, Asda, Morrison i Lidle. Warto pamiętać, że podobną zmianę, jeśli chodzi o handel w niedzielę, zgłosił rząd Davida Camerona, ale w głosowaniu projekt przepadł – 27 deputowanych Partii Konserwatywnej zagłosowało przeciwko ustawie.

Wszystko wskazuje więc na to, że powrót do (nienormalnej) moralności będzie długi, powolny i nie wiadomo jak będzie wyglądała przyszłość. Sytuacja niepewności jest tym większa, że pandemia utrudniła i tak trudne negocjacje brexitowe z Unią Europejską.

Julita Kin

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_