Można by powiedzieć że, jak wiele innych krajów, Wielka Brytania jest obecnie objuczona mnóstwem kryzysów, które podniecają jej mieszkańców ze zmiennym nasileniem. Mamy „Black Lives Matter”, nadchodzącą katastrofę klimatyczną czy pandemię covid-19, która uśmierciła już 43 tys. Brytyjczyków, a pół miliona ludności na całym świecie, z tym że Światowa Organizacja Zdrowia zapowiada, że najgorsze jeszcze przed nami. W wielu stanach amerykańskich jak Texas czy California zarażenie wraca i lockdown ponowny też. W Wielkiej Brytanii miasto Leicester jest zmuszone powstrzymać otwarcie szkół, sklepów i usług i będzie chyba pierwszym z wielu takich miast.
Gdzieś tam dalej na widnokręgu ujawnia się widmo jeszcze większej katastrofy. Jest to groźba powszechnej światowej recesji, która odbije się masowym bezrobociem w państwach zachodnich, a głodem w trzecim świecie. Jest to zanik światowej produkcji, który według tygodnika „Economist”, ma wynosić w tym roku £9.6 tryliona na świecie. To wynosi połowę zeszłorocznego długu publicznego Stanów Zjednoczonych. Ta groźba przeraża uświadomionych, ale jak dotychczas jeszcze nie podnieca tak bardzo mediów społecznych. Jeszcze ludzie w Wielkiej Brytanii nie maszerują ulicami w sprawie bezrobocia tak, jak w sprawie praw mniejszości.
Wszelkie znaki nadchodzącej katastrofy ekonomicznej już są widoczne w Wielkiej Brytanii. Walka z wirusem spowodowała dotychczas bezrobocie u 2.8 milionów pracowników. Zapowiedzi nowych cięć w budżetach większych firm mogą powiększyć tę sumę w sierpniu do 3.8 milionów. To jest większa cyfra niż w czasach rządów pani Thatcher, kiedy ulicami maszerowały wielotysięczne rzesze.
Litania zwolnień już się zaczęła. British Airways, która w kwietniu straciła 94% swoich lotów, zapowiada zwolnienie 12,000 pracowników. Virgin Atlantic i Ryanair zwalniają, każdy po 3000, a Easyjet 4500 osób. Swissport organizujący usługi bagażowe na lotniskach brytyjskich zwalnia 4500 pracowników. Heathrow Airport zapowiada że 25,000 osób może stracić pracę w tym roku. Nie pomogły idiotyczne zarządzenia rządowe o kwarantannie dla osób przylatujących tu z krajów z o wiele niższym stopniem zarażenia jak Francja, Hiszpania, Polska czy Grecja. Capita, która jest właścicielem British Gas i innych usług państwowych, zwalnia 5000 pracowników.
W kwietniu wyprodukowano tylko 197 samochodów w Wielkiej Brytanii, a w maju 5334. W maju produkcja samochodów w Wielkiej Brytanii spadła o 95% w porównaniu z majem 1919 roku. Nic więc dziwnego że Rolls Royce zwalnia 3000 osób, Bentley 1000 a Jaguar Land Rover 1100. Intu Products, właściciel 17 największych arkad sklepowych jak wschodnio londyński Lakeside czy Trafford Centre w Manchesterze, zbankrutował z długami wynoszącymi £4.6 mld. Zagraża to utraceniem pracy przez 100,000 pracowników wśród ich klientów. Royal Mail zwalnia 2000 pracowników biurowych. Koleje prywatne wożą już tylko 10% swoich normalnych pasażerów. Mogą kontynuować tylko dlatego, że specjalna umowa awaryjna gwarantuje im rządowe wsparcie do września, ale większość firm dało znać, że wcale nie chce potem utrzymać swoich terytorialnych koncesji i woli „zwrócić klucze”.
Wciąż jeszcze nie mogą działać hotele, siłownie, baseny, centra konferencyjne, teatry, salony manicure czy obsługa meczów sportowych. Niejasna przyszłość teatrów trwająca aż do następnego roku jest szczególnie dotkliwa i tworzy nieobliczalne straty kulturalne. Nawet wielu samorządom grozi bankructwo.
Nie wszędzie informacje są tak złe. W pewnych sektorach gospodarki nastąpiło nawet ożywienie. Sprzedaż rowerów rekreacyjnych i rowerów elektrycznych podwoiła się. Sprzedaż żywności w Tesco wzrosła o 8.7% od marca do maja, a w Sainsbury o 12% od kwietnia do czerwca. Te sieci sklepów zatrudniły nowych ludzi do pracy. Ale nawet oni przypominają, że nadchodzi okres recesji i że przy zmniejszonych budżetach rodzinnych nastąpi ostra konkurencja między sklepowa w cenach, co zmniejszy ich dochody.
I rzeczywiście nadchodząca recesja najbardziej uderzy biedniejsze rodziny. Według Institute of Fiscal Studies 80% tych w grupie 10% najniżej zarabiających albo już straciło pracę, albo nie będzie mogło pracować w domu zdalnie. Nawet wielkie firmy usługowe w City, biura ubezpieczeniowe czy agencje nieruchomości, które widzą możliwość pracy, będą coraz bardziej opierać się na pracownikach pracujących w domu. Na tym zaoszczędzi pracownik, który nie musi codziennie dojeżdżać do pracy drogim transportem publicznym i zaoszczędzi firma, która nie potrzebuje tak dużej przestrzeni w swoim biurze, nawet biorąc pod uwagę rozmieszczenie pracowników w odstępach 2-metrowych. Według Lloyds Bank 70% tych co pracowało z domach w czasie kwarantanny, woli dalej pracować u siebie, a 57% nie chce już pracować w mieście. Lloyds of London spodziewa się, że tylko 25% z ich 850 pracowników wróci do głównej siedziby na Lime Street i w tej samej proporcji wróci około 4000 niezależnych maklerów i agentów ubezpieczeniowych. Dlatego tworzą wirtualną salę dla tych firm które zaczną pracować od sierpnia.
Zagrożona jest masowa spekulacyjna konstrukcja biurowców w centrum wielkich miast. Zakończą się budowy obecnych nowych wieżowców, ale nie jest pewne, czy uzyskają lokatorów. Natomiast nie ukażą się już chyba zaplanowane architekturalne arcydzieła w Londynie jak Trellis i Diamond. Właściciele nieruchomości komercyjnych, a nawet zwykli gospodarze domów mają zagrożony dochód, co wynika z możliwości bankructwa czy zubożenia swoich lokatorów osobistych i komercyjnych. Dla przykładu, konglomerat kawiarniany Pret a Manger ostrzegł, że może swoim licznym gospodarzom zapłacić tylko 30% czynszu należnego za czerwiec. Przy spadku liczby pracowników w centrach wielkich miast zagrożone są tam również usługi, łącznie z transportem, kawiarniami, sklepami czy fryzjerami. Według Office of National Statistics niemal połowa brytyjskich przedsiębiorstw albo przestaje inwestować, albo ukróciła znacznie wydatki kapitałowe. 44% z nich przyznało się, że mają rezerwy finansowe na mniej niż 6 miesięcy, po czym grozi im zamknięcie firmy.
To że nie odbywają się przy takiej groźbie masowe demonstracje i zaburzenia społeczne, wynika z podwójnego znieczulenia. Z jednej strony giełdy światowe optymistycznie poddają się hossie, licząc na to, że centralne banki będą ratować każdą zagrożoną firmę. Oceniają ceny udziałów na wysokości 85% cen styczniowych. Międzynarodowy Fundusz Monetarny ostrzega jednak, że istnieje „ostra rozbieżność między oceną ryzyka w rynkach finansowych a perspektywami gospodarczymi.” Gdy nagle powróci pandemia, czy nastąpi inny nagły kryzys polityczny czy gospodarczy, ten optymizm pryśnie i może zakończyć się krachem przypominającym krach Wall Street w roku 1929.
Drugi powód znieczulenia wynika z rządowej inicjatywy ofiarowania płatnych urlopów („furlough”), gdzie rząd płacił 80% zarobku dla pracowników, których nie można było zatrudnić w czasie lockdownu. Ten system chronił 8 milionów pracowników kosztem £14 mld miesięcznie. Również rząd ofiarował £26 mld w pożyczkach dla biznesów, aby pomóc w przepływie gotówki. Firmom odkładano również obowiązki płacenia podatków czy dodatków do narodowego ubezpieczenia zdrowia. Ale w sierpniu firmy będą już musiały stopniowo dopłacać do kosztu urlopów, a w listopadzie wszelka dotychczasowa pomoc już się skończy. A potem przepaść.
Ta dotychczasowa pomoc była koniecznym znieczuleniem, aby ułatwić przedsiębiorstwom i mieszkańcom Wielkiej Brytanii przetrwanie najostrzejszego ataku pandemii. Zagrożenie jest tymczasowo osłabione, ale zapaść gospodarki sterczy przed nami. Minister finansów Rishi Sunak przygotowuje nowy pakiet inwestycji w infrastrukturę na lipiec pod hasłem „Projekt Pośpiechu”. W planach mają być inwestycje z wyraźnym podłożem ekologicznym, kierowane w nowe domy, szpitale, szkoły, drogi, modernizację kolei i samochody elektryczne. Premier Johnson nazywa to szumnie „buduj, buduj, buduj”.
Jest to ruch w odpowiednim kierunku, ale opozycja chce, aby rząd sięgnął dalej i przygotował budżet antyrecesyjny pod hasłem „praca, praca, praca” z kontynuacją przez szereg lat w sektorach takich jak turystyka czy przemysł samochodowy. Chce zabezpieczyć dochody pracowników i kierować produkcję w kierunku zgodnym z polityką klimatyczną. Uważa, że sam rynek prywatny nie podoła ratowaniu gospodarki.
Jak długo nie ma inflacji, a procenty bankowe pozostają niskie, tak długo opłaca się zapewnioną pomocą rządową utrzymać gospodarkę i ratować obywateli przed upokarzającym ubóstwem i bezrobociem spowodowanym przez walkę z pandemią.
Wiktor Moszczyński