Wraz z otwieraniem się Wielkiej Brytanii po kwarantannie, na ulice powrócili sprzedawcy pisma „Big Issue”. Stoją znów przed sklepami, stacjami metra i nagabują przechodniów. Wbrew pozorom, nie są to żebracy – prowadzą biznes: kupują tygodnik za £1,25 GBP, a sprzedają za £2,50 (obecnie cena wzrosła do £3,00). Traktowani są jako samozatrudnieni. Jedyny warunek to muszą być bezdomni lub zagrożeni bezdomnością.
Pismo ludzi ulicy założył przed blisko 30 laty John Bird – pomysłodawcą był Gordon Rodick, który razem z żoną Anitą stworzył sieć sklepów z kosmetykami „Body Shop”. Bird dobrze wie, co oznacza bezdomność. Urodził się w irlandzkiej rodzinie w slumsach Notting Hill. Wspomina, że było to wspaniałe miejsce – życzliwi ludzie, tworzący społeczność. Bezdomne koty i psy, a także myszy i szczury nie przeszkadzały mu – stanowiły część krajobrazu. Po raz pierwszy został bez dachu nad głową, gdy miał 5 lat, a rodzicom zabrakło pieniędzy na zapłacenie czynszu. Początkowo mieszkał u irlandzkiej babci, a później trafił do przytułku dla bezdomnych wraz z całą rodziną. Po raz pierwszy w życiu miał czyste prześcieradło, szczoteczkę do zębów, a matka dostawała mydło, którym myła dzieci, prała ich ubranie i na końcu myła podłogę.
Bird się nie uczył. W tamtych czasach nie wiedziano, co to jest dysleksja. W rezultacie nauczył się czytać i pisać, gdy trafił, mając 16 lat, do zakładu poprawczego za drobne kradzieże, m.in. jako pomocnic rzeźnika „dorabiał sobie” kradnąc. Do więzienia trafiał kilkakrotnie, a stamtąd na ulicę. Jak wspomina, rano czekał na otwarcie National Portrait Gallery – tam mógł się umyć. Podobnych miejsc było w Londynie więcej.
Więzienia nie wspomina tego źle – podczas jednego z pobytów za kratkami zwróciła na niego uwagę żona któregoś ze strażników i nauczyła go malować. To dało mu przepustkę do Chelsea College of Arts, gdzie nauczył się nie tylko malować, ale też sztuki drukarskiej. W 1970 roku postanowił otworzyć małą firmę drukarską. Zanim zrealizował ten projekt, przez dwa tygodnie pracował w kantynie parlamentu przy zmywaniu naczyń.
Poglądy polityczne Johna Birda zmieniały się, jak i jego nieustabilizowane życie. W czasach wczesnej przyjaźni z Grodonem Rodickiem był walczącym marksistą, później należał do trockistowskiej Workers Revolutionary Party. W jednym z wywiadów w 2010 wyznał, że jest „robotniczym Torysem”.
„Big Issue” to nie jedyne jego przedsięwzięcie. Za ważniejsze uważa stworzenie fundacji pomagającej ludziom marginesu społecznego. Wspiera też wiele inicjatyw lokalnych społeczności. Uważa bowiem, że ludzka solidarność jest podstawą przetrwania nawet w trudnych sytuacjach. W uznaniu jego pracy społecznej na rzecz bezdomnych w 2015 został mianowany do Izby Lordów i otrzymał tytuł Lord Bird of Notting Hill. Jak mówi prowokacyjnie, dostał się do Izby Lordów, kłamiąc, oszukując i kradnąc. To podsumowuje tylko część jego życia.
Uważa, że najważniejszym wyzwaniem współczesności jest zlikwidowania przyczyn nędzy i bezdomności. Wielu ludzi ulicy to ci, którzy potrzebują pomocy medycznej, także psychiatrycznej. Pobyt w szpitalu dla osób samotnych może oznaczać wypisanie na ulicę, bo w międzyczasie stracili mieszkanie. Problem polega na tym, że kolejne rządy – zarówno konserwatywne, jak i laburzystowskie – nie chciały zająć się rozwiązaniem problemu bezdomności. Zrzucały to na różne organizacje charytatywne, a to pomoc doraźna, niekompleksowa.
Pandemia wymusiła na rządzących inne podejście – dla bezdomnych otwarto hotele i hostele. Teraz ważne jest, aby nie wrócili na ulice. Pomocy potrzebują też ofiary przemocy domowej, których liczba wzrosła w okresie pandemii. Zbiórka pieniędzy na „The Times Coronavirus Appeal” przyniosła ponad milion funtów. Pieniądze są przeznaczone na wsparcie dwóch fundacji: The Big Issue i Family Action. Pieniądze to nie wszystko. Boris Johnson ma nowe hasło: „Build, build, build”, czyli „Budujmy, budujmy, budujmy”. Tyle tylko, że budowanie domów trwa. Cztery ściany i dach nad głową to dopiero początek. Ludzi ulicy można zakwaterować w dobrze wyposażonych domach, ale jeszcze trzeba ich nauczyć jak z tych nowych warunków korzystać i co zrobić z dalszym życiem.
Nie wszyscy bezdomni trafili do hoteli. Jak zwykle, pewna liczba osób nie zostaje dostrzeżona przez pracowników organizacji charytatywnych, ale są też tacy, którzy wybrali życie na ulicy.
Przed biblioteką na Mitcham Road (to najładniejszy budynek tej ulicy, utrzymany w stylu neogotyckim) od wielu lat siedzi para bezdomnych – matka z synem. Koronawirus niczego nie zmienił w ich zachowaniu. Gdy pada deszcz, otwierają parasol i siedzą dalej, przyglądając się, jak świat przepływa obok. Na noc naciągają na głowy plandekę. Przykrywają się kocami dobrej jakości. Wokół nich leżą walizki z ubraniami. To wszystko dary życzliwych ludzi. Podobno władze dzielnicy ofiarowały im kilkakrotnie mieszkanie. Odmówili. Podobno mają wyznaczonego pracownika socjalnego, który odwiedza ich co dwa tygodnie. Ot, taka towarzyska rozmowa. I na tym się kończy. W liberalnym społeczeństwie nie można nikogo uszczęśliwić na siłę. Matka i syn uznali, że ich domem jest ta stojąca na ruchliwej ulicy ławka. Czy jest to „wielka sprawa”, czy drobiazg niewart dłuższego zastanowienia się?
Julita Kin