Mamy prezydenta i już – zapewne powie spore grono czytelników i przejdzie do czytania innego tekstu. A jednak wracam do wyborów i to z kilku względów. Choćby dlatego, że Sąd Najwyższy ma czas do 3 sierpnia na rozpatrywanie protestów wyborczych, a tych wpłynęła rekordowa liczba – ponad 60 tys. Nie wierzę, aby sąd unieważnił wynik głosowania. I nie to mnie interesuje.
Obserwując wybory londyńskiej perspektywy interesuje mnie przede wszystkim udział mieszkających na wyspach Polaków. Z każdymi wyborami padają rekordy, jeśli chodzi o liczbę chętnych do oddania głosów. Zbliżamy się do 200 tysięcy. To i tak mało, jeśli wierzyć statystykom, że mieszka tu ponad milion Polaków. Dlaczego nie głosują? Jedni mają przedawnione dokumenty, inni nie interesują się tym co dzieje się w ich kraju rodzinnym, a jeszcze inni – urodzeni z dala od ojczyzny i choć z polskim paszportem w kieszeni nie czują się na tyle zorientowani w meandrach polskiej polityki, aby podjąć decyzje o tym na kogo oddać głos. Wiem, że niektórzy ograniczyli się do głosowania tylko w pierwszej turze, a gdy odpadł ich kandydat, nie odesłali karty wyborczej. Brak udziału w wyborach to także wybór i nie musi oznaczać braku patriotyzmu.
Ci, którzy zdecydowali się głosować mieli „pod górkę”. Pakiety wyborcze przychodziły z opóźnieniem, a poczta brytyjska działała na zwolnionych obrotach z powodu pandemii. Nie każdy decydował się odesłać głos przesyłką poleconą. Drogo. Do pomocy zgłosili się kurierzy społeczni. Odbierali listy w Londynie i wieźli do komisji wyborczych. Z jakiegoś powodu nie można było odnieść koperty z kartą wyborczą osobiście. Druga tura odbywała się wtedy, gdy wiele regulacji ograniczających poruszanie się zostało zniesionych. Dlaczego zasłaniano się pandemią, by utrudnić głosowanie? To pytanie pozostaje bez odpowiedzi.
Na pytanie zasadnicze: co stało się w ciągu pięciu lat, że Andrzej Duda stracił poparcie wśród Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii i to dramatycznie, będę starali się zapewne odpowiedzieć socjologowie. Przypomnijmy: w wyborach 2015 w pierwszej turze był drugi za Pawłem Kukizem wyprzedzając urzędującego prezydenta Bronisława Komorowskiego. W drugiej turze wyszedł zdecydowanie na prowadzenie. Tym razem w pierwszej turze spadł na trzecie miejsce za Rafałem Trzaskowskim i Szymonem Hołownią, a w drugiej turze zyskał zaledwie jedną czwartą głosów.
Trzeba przyznać, że urzędujący prezydent nie miał w Wielkiej Brytanii dobrej prasy. Odwrotnie niż działo się to w polskiej telewizji, gdzie pod różnymi pozorami prowadzona była kampania na rzecz Andrzeja Dudy i oczernianie Rafała Trzaskowskiego. Nic dziwnego, że Jerzy Urban nazwał Jacka Kurskiego swoim najlepszym uczniem. W prasie brytyjskiej wypominano Andrzejowi Dudzie, że straszy „ideologią LGBT”, Niemcami, którzy chcą „wybierać polskiego prezydenta”, ma postawę antyunijną używa mowy nienawiści w określaniu swoich przeciwników. O Rafale Trzaskowskim pisano z uznaniem jako Europejczyku, otwartym na świat, demokracie.
Nie przypuszczam jednak, aby artykuły prasowe zaważyły na wynik wyborów za granicą. Większość Polaków ich nie czyta. Jednak żyją w brytyjskim społeczeństwie i potrafią oceniać. Na co dzień widzą jak funkcjonuje, nie zawsze dobrze, normalne państwo i nie ma powodów do obaw z powodów podnoszonych przez prezydenta. Nie poparli Polski zamykającej się w swoich granicach, a na jej czele prezydenta, który niczego nie obiecuje, a głównie straszy. Rozumieją, że „ideologia LBGT” (cóż to takiego?) nie jest „gorsza od koronawirusa” i że starsi ludzie nie zamierzają uciekać do Polski z obawy przed eutanazją (to pomysł Jarosława Kaczyńskiego), bo w Wielkiej Brytanii jest ona zabroniona. No i widzą jakie są konsekwencje znalezienia się poza UE.
Popularność Rafała Trzaskowskiego wśród Polonii wywołała dwie przeciwstawne reakcje. Dla jednych zwiększone zainteresowanie wyborami wśród Polaków mieszkających za granicą to dowód na to, że powinni mieć prawa wyborcze. Inni zaś z obawy, że to od Polonii w którymś momencie będzie zależeć kto obejmie najwyższy urząd w państwie, trzeba jej to prawo odebrać, bo wtrąca się do nieswoich spraw.
Jedna z moich znajomych głosująca na Andrzeja Dudę powiedziała: „Nie rozumiem dlaczego oni (to znaczy Polacy, którzy przyjechali do Wielkiej Brytanii w ostatnich 15 latach) głosują na Trzaskowskiego. To przecież tamci (czyli Platforma Obywatelska) wygnali ich, bezrobotnych, z kraju. Czy nie dostrzegają jak wiele dobrego PiS zrobił?” Na pytanie cóż takiego dobrego, posypały się pochwały pod kolejnymi 500+. I tyle. Nawet zwolenniczka PiS nie próbowała bronić zmian w sądownictwie. Próbowałam wytłumaczyć, że Polacy wyjeżdżali masowo tuż po rozszerzeniu Unii, a więc w latach rządów PiS (2005-2007). Usłyszałam, że „manipuluję”. Nie podjęłam tematu dalej. A może powinnam?
Już po wyborach w wywiadzie radiowym Jarosław Kaczyński powiedział: „Jeśli ktoś uważa, że warto być Polakiem, to musi stać po stronie, która broni tradycyjnych wartości”. Tak samo mówił prezydent Duda podczas kampanii wyborczej. Nie wyznaję tak zwanych tradycyjnych wartości, które kojarzą mi się z zamknięciem na świat, niechęcią do wszystkich, którzy są inni, wiarą w wodza prowadzącego kraj do świetlanej przyszłości.
Po wyborach posypały się apele o zasypywanie rowów, jedności Polaków pomimo różnic w poglądach. Oto przykład jak wygląda to w praktyce. Niektóre z moich tekstów redakcja „Tygodnia” zamieszcza na swojej stronie internetowej, a ja (czasem) kopiuję je Facebooka. Po jednym z nich odezwał się „gołąbek pokoju”: „Jestem zażenowany twoją żałosną propagandą. Czy będziesz ją uprawiać do końca swoich dni ostatnich? To retoryka, wzorowaną na urbanowej żenadzie. I jesteśmy po prostu zasmuceni widząc, jak niektóre osoby mogą nisko upaść w swoim zacietrzewieniu.”
Autor tego tekściku podpisał się imieniem i nazwiskiem. Znam go, ale nigdy nie przeszłam z nim na ty. I obiecuję jedno: będę nadal wyrażać swoje zdanie. Do końca swoich dni.
Katarzyna Bzowska