No i znów sierpień!… A jak sierpień to trzeba koniecznie pamiętać. I śpiewać powstańcze piosenki! I oglądać czarno-białe filmy z heroicznej, nieszczęsnej Warszawy. I wyciągać wiersze Baczyńskiego, a ze starego notesu Taty, palcem od A do Z przelatywać po nazwiskach. Może jeszcze uda się do kogoś zadzwonić? I powiedzieć, że „w imieniu Taty dzwonię i pamiętam” (bo on zawsze dzwonił i pamiętał!) A jak telefon przez kolejne lata był głuchy, to w notesie stawiał przy nazwisku malutki znaczek. I tylko on wiedział co znaczył… (mój Boże, wiadomo przecież co znaczył!) Sanitariuszka „Niusia” z Kampinosu – telefon nie odpowiada. Michał, pseudonim taki a taki – cisza. Tadeusz, w Wiedniu – dowódca oddziału „Lawiaków” – głucho… No nic. Trudno. Nie dodzwonię się. Nie mam już do kogo. Ani w swoim, ani w Taty imieniu. Bo i Taty już nie ma. A nasz telefon, pierwszego sierpnia też zamilknie.
Czytelnicy, z którymi dzielę się tu moim życiem, domyślają się zapewne, czemu mnie jakiś czas nie było. Takie wydarzenia trzeba po prostu przeboleć. A to robi się w ciszy. Trzeba też uporządkować cudze życie. Posegregować zdjęcia i pamiątki, nagle znaleźć w starym portfelu 5 groszy, zabrane z Polski do Anglii. I mały karteluszek z wiadomością „in case of emergency, please call my daughter”. Tu detale pedantycznie zanotowane, wypisywane ze słownika polsko-angielskiego potrzebne wyrazy. Tata, ten mój Powstaniec Warszawski, nagle z korzeniami wyrwany na starość z Polski i przesadzony do podlondyńskiego Shirley, kiedy jeszcze był zdrowy, wędrował po naszych okolicznych lasach, jak nie przymierzając po Puszczy Kampinoskiej. Brał swój chlebaczek, parę cukierków, kompas i mały bidonik z wodą. I znikał na te swoje długie spacery. My się martwiliśmy, a on był „nieustraszony”! W razie czego, dogadam się po niemiecku, mówił. No i dogadywał się! Działało!
Porządkuję jego rzeczy. Okulary, bateryjki do słuchawek, przyrząd do określania poziomu cukru, dwa aparaty do mierzenia ciśnienia, (bo jak się jeden zepsuje, to zawsze będzie ratunek w tym drugim). Lupa (no bo jak tu bez lupy przeczytać Tokarczuk?!), słowniczek polsko-angielski, samodzielnie zrobiony (po co się uczyć wszystkiego, wystarczy parę użytecznych zdań). Landrynki zawinięte w chusteczkę, mała latarka…
Boże mój! – myślę sobie. To tyle po nas zostaje?! Nie! Zostaje więcej. O wiele więcej. Skarby prawdziwe zostają! Setki opowieści, rozmów, rodzinnych rytuałów, nawyków, które nie wiadomo jak, a przeszły na kolejne pokolenia. Ja wiecznie coś przecież porządkuję, układam, zapisuję, żeby nie zapomnieć, dzwonię, pamiętam, odpisuję, równo naklejam znaczki, wycinam „co lepsze” kawałki z gazet. Sprawdzam, tak jak i Tata, czy drzwi na pewno zamknięte, kran szczelnie dokręcony i żelazko wyłączone. Patrzę na jego zdjęcia i widzę, nie tylko siebie, ale i pół mojej rodziny po mieczu! I tak jest dobrze. I to daje ukojenie, że przecież… „non omnis moriar”!
Wracając do Powstania. Tata niewiele opowiadał. „Hakiem trzeba z ciebie Piotrusiu wszystko wyciągać !” – mama denerwowała się. Chciała, żeby mówił, żeby przekazywał, żeby to nie przepadło, żeby zostało, żeby się dało jakoś zanotować… Ja, jako dziecko, zadawałam dociekliwe pytania: a skąd masz tę latarkę z zielonym i czerwonym „oczkiem”? Zdobyczna, z Kampinosu – padała lakoniczna odpowiedź. Tata, a ilu Niemców zabiłeś? „Nie garb się! siedź prosto!”… i jak się tu miało nieszczęsne dziecko nauczyć historii? Potem, o swoim powojennym pobycie w więzieniu na Rakowieckiej i w podziemnych lochach Urzędu Bezpieczeństwa, wreszcie w Rawiczu – mówił ojciec jeszcze mniej. Dopiero pod koniec jego życia spisałam to, co spisać należało. I Bogu dziekuję, że mi się to udało! Teraz porządkuję te opowieści. Myślę, że staną się tematami do kolejnych felietonów. Nasz „Tydzień”, za którym się już stęskniłam, to dobre miejsce, aby ważnych spraw nie tracić z oczu. I póki jeszcze można – utrwalać.
Tatę pożegnała w kaplicy jego ukochana partyzancka kołysanka. I kiedy tak „poszedł w nocy mrok”, a nam pozostającym i smutnym, „w mgle utonął próżno wzrok”, pomyślałam sobie czule, że to nic! Że wszystko jest dobrze! Że Tata, co prawda, rozstaje się tu z nami na zawsze, ale tam gdzie idzie, czeka na niego jego „leśna brać”… Tego jestem absolutnie pewna! I tej kojącej myśli będę się trzymać.
Ewa Kwaśniewska