Na konferencji polsko-białoruskiej w Białymstoku w roku 1998 słyszałem taki oto niezbyt poprawny dowcip białoruskiego działacza opozycji: „Czterem uczestnikom zebrania podłożono potajemnie pinezki na ich krzesłach. Ukrainiec wstał w złości i rzucił pinezką na podłogę. Polak, ukłuty pinezką, wstał i złożył oficjalny protest pisemny. Rosjanin wstał, nic nie mówiąc i cichaczem podłożył pinezkę komuś innemu. A Białorusin siedział dalej, cierpiąc, uznając, że tak widocznie musi być.”
Byłem współprzewodniczącym na tej konferencji, w której brali udział najwybitniejsi wówczas białoruscy oponenci dyktatury, politycy, dziennikarze, związkowcy, naukowcy, łącznie z byłą głową państwa białoruskiego, Stanisławem Suszkiewiczem. Wałkowano na okrągło, czym był priorytet działania dla Białorusi. Czy demokracja i wolność słowa? Czy formalna opozycja? Czy wolne związki zawodowe? Czy renesans języka białoruskiego (używanego przez tylko 20% ludności)? Czy niepodległość państwa? Nie Rosja była groźbą, bo były to czasy Jelcyna, kiedy istniały jeszcze wątki demokracji w Rosji. Widziano wówczas jedną główną przeszkodę w osiągnięciu wolności w wolnej Białorusi. Tą przeszkodą był gatunek „homo sovieticus”. Wychowanie sowieckie większości ludności Białorusi uniemożliwiało prowadzenie efektywnej działalności na rzecz demokracji w tym kraju i zapewniało prezydentowi Aleksandrowi Łukaszence bierne, lecz autentyczne poparcie.
Licząc na tą bierność i obojętność co do cnót obywatelskich przeciętnego Białorusina, Łukaszenka panuje już w Białorusi nieprzerwanie przez 26 lat. Rozpoczynał od wygranych wyborów w roku 1994, kiedy, jako były kierownik kołchozu, wydawał się bardziej kompromisowym i atrakcyjnym kandydatem po chaosie poprzednich lat. Mimo że nie mówił w ogóle po białorusku, lansował siebie jako patriotę i doświadczonego gospodarza, który nie dopuści ani do anarchii, ani do kapitalizmu, ani okupacji rosyjskiej. To ostatnie okazało się obłudą, bo od początku szukał możliwości unii z Rosją, licząc na to, że zostanie spadkobiercą Jelcyna jako prezydent Wszechrosji. Choć te ambicje spełzły na niczym i spadkobiercą Jelcyna został Putin, to jego podejście do niepodległości Białorusi uzależnione było od tego, co najbardziej było mu potrzebne, aby utrzymać się przy władzy. Jako Święto Niepodległości kraju wyznaczył akurat 3 lipca, czyli rocznicę „uwolnienia” Mińska przez Armię Czerwoną. Ujarzmił sądownictwo, wyeliminował niezależne media, oponentów politycznych aresztował, gnębił niezależne organizacje społeczne (między innymi Związek Polaków na Białorusi), nakładał wysokie grzywny i konfiskował mienie osobom wyrażającym jakikolwiek sprzeciw. Ostatnio jego administracja groziła odebraniem polskim wiernym ich tradycyjnego Czerwonego Kościoła w Mińsku. Wszystko to mógł czynić w imieniu utrzymania ładu społecznego w niezależnej Białorusi.
Aby uzasadnić swoją władzę i zapewnić poparcie zachodnich państw wobec zaborczych dążeń Rosji, Łukaszenka przeprowadzał co pięć lat wybory prezydenckie, które zawsze falsyfikował i wygrywał, a potem wszelkie dowody spalał. W stylu, w którym później naśladował go Putin, aresztował potencjalnych kontrkandydatów, groził konfiskatą mienia i zagarnięciem ich dzieci do domu sierot, a ich potencjalnych popleczników bił fizycznie, tłumiąc wszelkie demonstracje wyjątkową brutalnością szturmowych oddziałów policji OMON. Najbardziej prymitywne pozory demokracji zostały w ten sposób spełnione. Instytucje europejskie wprowadzały sankcje poszczególnych członków rządu po wyborach w latach 2004 i 2011, ale z małym skutkiem. Cały czas obawiały się, że dalsze naciski wepchną kraj w ręce Rosji.
A Rosję Łukaszanka też kokietował, grożąc bliższą współpracą z Zachodem. Adam Michnik nazwał relacje rosyjsko-białoruską „ropą naftową za pocałunki”. Łukaszenka dostawał po zaniżonych cenach ropę i gaz, kupował rosyjski sprzęt wojskowy, a w zamian zapewniał oficjalne użycie języka rosyjskiego w urzędach, usuwanie symboliki narodowej jak Pogoń czy biało-czerwono-białą flagę, i dominację rosyjskiej telewizji w eterze.
Ale z okazji wyborów 9 sierpnia tego roku, gdy liczył na szóstą kadencję, coś zawiodło. Z jednej strony Rosja skrępowana przez fiasko wojny na Ukrainie, problemy gospodarcze i z koronawirusem i konfrontacje w miastach syberyjskich jak Chabarowsk, nie pali się do interwencji. Z gospodarką Łukaszenka też ma kłopot, bo zawiodła rosyjska pomoc gospodarcza, szerzy się bezrobocie i szerzy się Covid-19, którego prezydent się wypiera, tłumacząc, że najlepszym lekarstwem jest picie wódki, sport czy sauna. Przystępując do wyborów, użył normalnych metod, bo jednego kandydata wygnał do Rosji, a dwóch pozostałych aresztował, w tym Sierhija Cichanouskiego który przed tłumem nazwał go publicznie „wąsatym karaluchem”.
Łukaszenka przeliczył się jednak. Rozpędzonych czy ujarzmionych kontrkandydatów zastąpiły ich żony. Odważnie wystąpiły wspólnie, wspierając kandydaturę jednej z nich, 37-letniej nauczycielki Światłany Cichanouskiej. Łukaszenka ich zignorował. W końcu to tylko niedoświadczone kobiety. Miejsce ich miało być w kuchni, a podczas nieobecności mężów miały niańczyć dzieci. Za trójką kobiet nagle zebrały się tłumy. Kobiety organizowały wspólne wiece w Mińsku i w wielu innych miastach Białorusi i uzyskiwały coraz większe poparcie, zarówno od starych elit, ale również od rolników i robotników, a najbardziej od studentów. Wiedziały, że Łukaszenka zrobi wszystko, aby sfałszować wybory, a niezależnych obserwatorów z zagranicy nie dopuszczono. Głosiły więc proste hasła: wypuścić więźniów politycznych i zwołać prawdziwe wolne wybory za 6 miesięcy.
Gdy doszło do samych wyborów, które trwały cztery dni, udało się opozycji monitorować dokładnie szereg lokali wyborczych, gdzie przeciętnie Cichanouska zdobywała 70% głosów. Wobec tego gdy krajowa komisja wyborcza ogłosiła końcowy wynik, w którym Łukaszenka zdobył ostatecznie 80,1% głosów, a Cichanouska zaledwie 10.1%, ani sama kandydatka, ani jej stronnicy, nie byli gotowi przyjąć wyniku. Demonstracje protestacyjne zaczęły się jeszcze przed zakończeniem liczenia. Cichanouska poszła do siedziby krajowej komisji wyborczej, aby złożyć protest i została na 3 godziny odcięta od świata. Grożąc sankcjami wobec męża, urzędnicy prezydenta zmusili ją do przeczytania oświadczenia publicznego, przyjmując wyniki wyborów i prosząc sympatyków, aby nie demonstrowali na ulicy. Po czym na jej prośbę wywieźli ją do Litwy do swoich córek.
Nastały trzy dni grozy. Masowe demonstracje w Mińsku, Grodnie, Witebsku, Połocku, Brześciu…. Budowane były barykady z kontenerów ze śmieciami. Do tłumienia protestów policja używała granatów, gazu łzawiącego, armatek wodnych, gumowych kul. 6700 osób aresztowano, demonstrujących jak i zwykłych przechodniów maltretowano i katowano. 55 kobiet, dla przykładu, pozamykano na przeszło dzień bez jedzenia i picia w celi przeznaczonej dla dwóch więźniarek. Mężczyźni trzymani byli godzinami w pozycji klęczącej z głową do ziemi, bici i kopani bezlitośnie i przeprowadzeni przez ścieżki zdrowia. OMON atakowała ludzi w sklepach i przy blokowiskach mieszkalnych, strzelając do protestujących na balkonach. Czasem podjeżdżały uzbrojeni policjanci, zakamuflowani, w ambulansach na sygnale. Aresztowali i bili rodziców szukających zaginionej młodzieży. Dwóch demonstrantów zginęło, jeden w Mińsku, drugi w Homlu. Polowano na dziennikarzy. Polskiemu dziennikarzowi Janowi Romanowi wybito cztery zęby. Prezes oddziału Związku Polaków w Kobryniu, Aleksander Jarmoszuk, został brutalnie pobity przez OMON.
Europa zachodnia reaguje powoli i niemrawo. Europosłowie już potępili wybory 11 sierpnia jednoznaczną deklaracją. Ale Ursula von der Leyen, szef komisji europejskiej, apeluje, aby liczyli głosy „dokładniej”, a rzecznik kanclerza Merkel wyraża „wielkie obawy” co do wyniku. Trump nie powiedział nic, a jego sekretarz stanu Mike Pompeo jeszcze odwiedzał Łukaszenkę w lutym, gwarantując mu poparcie wobec Rosji. Premier Morawiecki zaproponował szczyt europejski, ale go zignorowano. Natomiast Prezydent Litwy Gitanas Nauseda i nasz Andrzej Duda zadeklarowali wspólnie gotowość do mediacji między prezydentem a opozycją. Arcybiskup Mińska Tadeusz Kondrusiewicz proponował „okrągły stół”. Media zachodnie potępiły reakcję władz i kwestionowały wyniki wyborów.
Nagle władze tracą pewność siebie. W środę wypuszczono większość demonstrantów. Media światowe były w stanie pokazać kontuzje i ślady bicia prześladowanych. Minister Spraw Wewnętrznych Juryj Karajeu ogłasza w telewizji, że bierze odpowiedzialność i wyraża żal z powodu obrażeń doznanych przez przypadkowych przechodniów podczas protestów.
Po dalszych dniach spokojniejszych demonstracji, w niedzielę w liczbie do ćwierć miliona osób zebrało się pod hasłem Wielki Marsz Wolności w samym centrum Mińska przy pomniku Miasta Bohatera. To samo dzieje się we wszystkich miastach Białorusi. Tłumy maszerują spokojnie i radośnie. Transparenty w różnych językach: białoruskim, rosyjskim, angielskim, polskim, domagają się wolnych wyborów, rezygnacji Łukaszenki, wypuszczenia więźniów, uznania Cichanouskiej jako nowego prezydenta. Tworzą łańcuchy solidarności. Kobiety ubrane na biało rozdają kwiaty policjantom i żołnierzom. Białoruska autorka noblistka Świetłana Aleksiejewicz nawołuje prezydenta, aby odszedł „bo nikt nie chce krwi”. Co ważniejsze, strajkują pracownicy Mińskiej Fabryki Samochodów, Fabryki Traktorów, Zakładu Ciągników Kołowych, Grodzieńskich Zakładów Mięsnych, Białoruskiej Elektrowni Jądrowej, pracownicy naukowi, dziennikarze, technicy, a nawet pracownicy prorządowej Stołecznej Telewizji (STV) i Białoruskiego Radia. Okazało się nagle, że już nie ma gatunku „homo sovieticus” na Białorusi.
Obecnie szef dyplomacji Unii Europejskiej Josep Borell, pod naciskiem ministra Jacka Czaputowicza, zapowiedział możliwości wprowadzenia sankcji, i wreszcie podchwytują to inne państwa. Pozostaje obowiązkiem dyplomacji polskiej, aby trzymać sprawę białoruską wysoko na unijnej agendzie i bronić praw Polaków w tym kraju. Tymczasem Cichanouska już przedstawia siebie jako nowo wybranego prezydenta i szuka uznania państw sąsiednich. Przerażony Łukaszenka zwraca się o pomoc do Putina. Putin pozornie ofiaruje mu zbrojne poparcie, ale chętnie pozbyłby się trudnego sąsiada, byleby mógł odszukać adekwatnego dla siebie kandydata na prezydenta, który by zagwarantował spokój w regionie i nie zbliżyłby Białorusi do Unii Europejskiej czy NATO. Chyba więc dni Łukaszenki są policzone.
Wiktor Moszczyński