25 września 2020, 10:00
Moria będzie płonąć, dopóki Europa będzie odwracać oczy
Abudullah z Afganistanu łapie się za usmoloną koszulkę. – „To wszystko, co mi zostało” – mówi. „Moria jest skończona, a ja razem z nią” – wtóruje mu Hadeem z Iraku. Tymczasem w cieniu tragedii uchodźców z Morii, największego obozu dla uchodźców w Europie, który spłonął na początku września, postaje Moria 2.0.

Postapokaliptyczny widok na spalony obóz w Morii

Młody mężczyzna kręci się nad czarną dziurą, jaka została po jego domu. Ziemia jeszcze nie ostygła, jeszcze żarzą się zgliszcza, w powietrzu unoszą się kłęby dymu, gryzącego w gardło, palącego w oczy. Pachnie palonym plastikiem i cebulą. Strażacy dogaszają pożar w innej części obozu. Co chwilę jednak błękitnego greckiego nieba dotykają języki ognia.

– Zaczęło się około godziny jedenastej wieczorem. O tej porze zwykle robi się chłodniej, jemy kolację, rozmawiamy. Wtedy usłyszeliśmy hałas i ludzi krzyczących „Moria płonie!” – relacjonuje Abudullah. W obozie dla uchodźców w Morii na Lesbos spędził ostatnie dziewięć miesięcy. Do Grecji uciekał przez Iran i Turcję z Afganistanu.

Chętnie przyjmuje butelkę wody. Od wybuchu pożaru minęło dwanaście godzin. Nie spał całą noc, nic nie pił, nic nie jadł. Jego rodzina siedzi przy drodze, czekają na pomoc. On wrócił sprawdzić, czy cokolwiek ocalało. Nie było czasu na pakowanie. Od kilku dni wieje silny wiatr, na suchej jak pieprz wyspie od miesięcy nie spadła kropla deszczu. Z każdym podmuchem wiatru pożar obejmował coraz większy obszar obozu.

Potłuczone naczynia, garnki, rowerek dziecięcy… Abdullah ostrożnie stąpa po popiele, patrzy pod nogi. Nie znalazł jednak nic, co by się nadawało do zabrania. Łapie się za usmoloną koszulkę. – To wszystko, co mi zostało – mówi.

Rodzina z Syrii: Carim z żoną Fatimą, córką Ezime i synami Mahmudem i Amidem w pożarze stracili cały dobytek

Wszystkie drogi prowadzą do Morii

Media Minority Migration to projekt zorganizowany przez Minority Rights Group International mający na celu edukowanie dziennikarzy z zakresu tematyki migracyjnej oraz zwiększenie rzetelnej liczby publikacji na ten temat w mediach. Po szkoleniu teoretycznym wybrani przedstawiciele mediów polskich, słowackich, węgierskich i bułgarskich zostali wysłani na wyjazd studyjny, w ramach którego odwiedzili obozy dla uchodźców w Malakasie, Diavacie, Ritsonie i Larissie. Spotkali się z też uchodźcami w Atenach i Salonikach, rozmawiali z organizacjami pozarządowymi, aby lepiej zrozumieć niuanse migracji i procedury przyznawania azylu, który powoduje, że sytuacja przybywających do Grecji nie jest wiele lepsza niż w 2015 roku, kiedy zaczęto mówić o kryzysie uchodźczym.

Wszystkie historie uchodźców i osób starających się o azyl mają wspólny mianownik. Prowadzą poza Grecją kontynentalną, na wyspy, gdzie dobijają pontonowe łodzie ze zdesperowanymi ludźmi na pokładzie. Z Lesbos widać Turcję gołym okiem, od wyspy dzieli ją 30 kilometrów Morza Egejskiego. To tu pierwszy raz dotykają europejskiej ziemi, która w ich marzenia miała być gościnną i przyjazną. To także tu zaczyna się ich europejski dramat.

Moria na wyspie Lesbos jest największym ośrodkiem recepcyjnym i identyfikacyjnym dla osób poszukujących azylu w Europie. W założeniu tutaj mieli trafiać wszyscy przybysze, którzy zaryzykowali niebezpieczną podróż przez morze. To tutaj miał odbywać się proces identyfikacji ludzi, nadania numeru ich sprawie, wyznaczenia terminu spotkania, mającego na celu określenie, czy na podstawie ich historii przysługuje im status uchodźcy. To tutaj mieli zostać najwyżej kilka tygodni, zanim nie zostaną skierowani do innych obozów, gdzie będą mogli zamieszkać do czasu otrzymania oficjalnego statusu. W końcu to tutaj miało przebywać w tym samym czasie maksymalnie 2200 osób.

Zniszczony namiot mieszkalny w Morii

Z tych bardzo rozsądnych założeń niewiele spotkało się z rzeczywistością. Obóz od wielu lat był przeludniony, ludzie tkwili w nim miesiącami, czasem latami. Wśród osób wymagających szczególnej ochrony – małoletnich bez opieki, kobiet w ciąży, osób starszych, niepełnosprawnych i schorowanych – jak w każdej społeczności było też kilka typów spod ciemnej gwiazdy. Mieszkali namiot w namiot z rodzinami z dziećmi lub samotnymi kobietami. Potrafili zastraszyć wszystkich w okolicy. Uchodźczynie w Atenach opowiadały ze łzami w oczach, jak nie mogły spać z obawy, że ktoś je zgwałci podczas snu. Namiot nie daje ochrony przed nieproszonymi gośćmi.

W Morii nie było też odpowiednich warunków mieszkaniowych ani sanitarnych. Obóz nie był zaprojektowany na tak olbrzymią liczbę ludzi. W szczytowym momencie mieszkało 22 tysiące osób, dziesięć razy więcej niż zakładano. Osób różnych kolorów skóry z 70 różnych krajów, mówiących w różnych językach, przedstawicieli walczących ze sobą narodów.

Wokół centralnej części obozu z kontenerami mieszkalnymi ogrodzonej siatką i drutem kolczastym z ochroniarzami przy bramie wyrosło spore miasteczko ludzi koczujących w namiotach albo tych zapewnionych przez organizacje pozarządowe, albo własnej konstrukcji. Aby skorzystać z łazienki, ludzie stali w kolejce godzinami. Brakowało lekarzy, tłumaczy, prawników, psychologów. Bo nie należy zapomnieć, że wszyscy bez wyjątku byli straumatyzowani wojną, prześladowaniami, doświadczeniami zabójczego reżimu i ryzykowną podróż przez wodę.

Rodzina z Afganistanu na zgliszczach obozu w Morii

Organizacje humanitarne pracujące w Morii od lat biły na alarm, że te nieludzkie warunki doprowadzą w końcu do tragedii. Coraz częściej w obozie wybuchały bójki, zamieszki, pożary, które jednak szybko udawało się opanować. Kroplą, która przelała czarę goryczy, był wybuch epidemii koronawirusa. Władze w obawie przed zakażeniami zamknęły obóz. Uchodźcy żeby pójść do sklepu kupić coś do jedzenia musieli starać się o specjalną przepustkę. Poza tym władze nie zrobiły nic. Nie było maseczek, mydła, wody. A przede wszystkim nie było oficjalnych informacji, co się dzieje. Gdy pojawił się pierwszy przypadek koronawirusa w obozie, restrykcje dodatkowo zaostrzono. Niepokój i napięcia między mieszkańcami a władzami ośrodka sięgnęły zenitu. Atmosferę można było kroić nożem.

Gdy kupowałam bilet na Lesbos, chciałam na własnej skórze przekonać się, czym jest to piekło na ziemi. Spotkać mieszkańców Morii, zobaczyć ich potrzeby, spróbować zrozumieć złożoność ich sytuacji. Nie miałam żadnej pewności, czy będę mogła wejść do obozu. Nie miałam pewności czy będę potrafiła się z nimi porozumieć i czy oni będą chcieli rozmawiać. Jednak czułam, że żaden mój reportaż na ten temat nie będzie kompletny, dopóki nie zobaczę Morii.

Nie zdążyłam.

Niechciani goście

Headeer z Iraku pokazuje szczątki swojego dawnego kontenera mieszkalnego. Powyginane od temperatury blachy smętnie wiszą na stalowej konstrukcji, chwiejąc się niebezpiecznie. Dach zapadł się do środka. Wiatr podrywa w powietrze kurz i popiół. – Tyle zostało z mojego domu. Poza tym nie mam nic. Moria jest skończona, a ja razem z nią – rozkłada ręce. Jak mówi, jest dalekim krewnym Saddama Husseina, jego ojciec był ochroniarzem dyktatora. Do ojczyzny wrócić nie może. W Iraku czeka na niego stryczek.

W pozostałościach kontenera z narażeniem życia szuka swoich rzeczy, czegokolwiek, co może być przydatne. Zdaje sobie sprawę, że kolejne dni będą trudne. Musi się przygotować na najgorsze. Obok na ziemi leży sterta dymiącej się jeszcze cebuli. Grupa kobiet i dzieci wygrzebują z niej te najmniej spalone. To będzie ich jedyny posiłek dziś.

Reza z Afganistanu przed pozostałościami swojego kontenera mieszkalnego

Po szczątkach obozu idzie się przez las wyciągniętych rąk, proszących o pomoc. Jedni płaczą, inni uśmiechają się smutno. Keinat siada w cieniu drzewa. Z płonącego obozu udało się jej zabrać tylko teczkę z dokumentami i dokumentacją medyczną. Wyciąga z niej zdjęcie USG swojego dziecka. Jest w ósmym miesiącu ciąży.

Gdy pierwszy szok i emocje opadają, ludzie bez sentymentów opuszczają pogorzelisko. Z pewnością nie będą tęsknić za tym miejscem. Ponieważ wojsko i policja blokują drogi, mogą uciekać tylko w jednym kierunku, w kierunku Kara Tepe, gdzie znajduje się baza wojskowa i inny, mniejszy obóz. Tam na zamkniętym odcinku drogi będą koczować przynajmniej przez następny tydzień. Do miasta nie mają wstępu. Bronią go kordony policyjne, aby mieszkańcy miasta mogli spokojnie pić kawę.

A kawiarniach na Lesbos nie ma innego tematu jak pożar w Morii. Potajemnie nagrywam fragment rozmowy grupy starszych mężczyzn, który później przetłumaczę z greckiego.

– Teren obozu można by wynająć za 10 tysięcy euro za tysiąc metrów kwadratowych. Byłem tam dzisiaj. Nie uwierzysz, ile tam jest kabli. Tysiące metrów. Do tego mnóstwo złomu metalowego i aluminiowego. Dużo pieniędzy poszło tam na marne – mówi pierwszy mężczyzna.

– Tak, tak, dużo pieniędzy – przytakują koledzy.

– Nie martw się. Złodzieje zabiorą wszystko. Motocykl, który ci ukradli, też tam był – szydzi drugi.

– Teraz mówią, że to już koniec – wtrąca ktoś.

Wybucha wrzawa. Mężczyźni kłócą się zajadle, jeden głos wybija się ponad inne.

– Nic nie jest skończone! Zobaczysz, jeszcze przyjdą do nas! Bądź ostrożny podczas snu, inaczej możesz spotkać niechcianego gościa w twoim domu, jak się obudzisz!

Zanim wyłączę nagrywanie, dyktafon zarejestruje jeszcze jedno zdanie:

– Powinni iść do piekła…

Obozowisko na zamkniętym fragmencie drogi w Kara Tepe

Schronienie to nie tylko dach chroniący przed deszczem

Sytuacja przed obozem w Kara Tepe dzień po dniu staje się dramatyczna. Uchodźcy śpią na ulicy. Chronią się przed słońcem tym, co mają aktualnie pod ręką. Kartonami, kocami, śpiworami. Szczęśliwcy mają namioty, ale w 32-stopniowym upale to niewielkie udogodnienie. Zgodnie z ich relacjami pierwszy posiłek i wodę dostają od wojska dopiero dwa dni po pożarze. Badia, uchodźczyni z Syrii, która przed dziesięcioma dniami urodziła syna, obawia się, że straci pokarm.

Droga dojazdowa do obozu jest obstawiona z obu stron kordonem policyjnym, ale Grecy i inne osoby o europejskich rysach twarzy mogą swobodnie wchodzić i wychodzić. Ulicą, która de facto jest terenem obozowiska, jeżdżą też samochody osobowe i skutery. Jedynie uchodźcom nie pozwala się opuszczać tego obszaru. Na tym odcinku drogi zamknięto wszystkie sklepy i stacje benzynowe. Niektórzy mają pieniądze, mają karty płatnicze UNHCR, tutaj jednak nie mają żadnej wartości.

Gdy w końcu przyjeżdżają ciężarówki z wodą, ludzie zaczęli wyrywać sobie butelki. Osoby dystrybuujące musiały rzucać zgrzewkami wody mineralnej w ludzi, aby dać szansę osobom, które stały dalej od samochodu. Woda z ciężarówki znikała w niesamowitym tempie. Zgrzewki, które upadły na ziemię, błyskawicznie chwytają kilkuletnie dzieci, które potem taszczą po osiem dziesięć butelek dla swoich bliskich. Każdy bierze, ile może unieść. Ten, co jest wyższy i silniejszy, wygrywa. Podobnie dzieje się z jedzeniem, po które ustawiają się kolejki, długie na kilkaset metrów.

Kolejka po jedzenie w Kara Tepe

W odpowiedzi na kryzys władze wyspy ściągają posiłki z Aten. Z pomocą wojska budują pośpiesznie tymczasowy obóz dla pogorzelców. Początkowo mówiło się o tym, że zostanie tu zakwaterowanych 2 tysiące uchodźców. Kilka dni później pojawiają się informacje, że już 9 tysięcy osób zamieszkało w obozie. Scenariusz do złudzenia przypomina ten z Morii, której władze uznały, że mogą go rozszerzać w nieskończoność.

Obóz składa się z namiotów dostarczonych przez UNCHR: lekkiej konstrukcji metalowej i brezentu. I to koniec infrastruktury. Nie ma tu bieżącej wody, nie wszędzie jest elektryczność, przenośne sanitariaty po pierwszych godzinach użytkowania były już tak przepełnione i zanieczyszczone, że nie nadawały się do użytku. Headeer pisze do mnie wiadomość: „Tu jest gorzej niż w Morii”.

Tymczasem w Londynie w Imperial War Museum otwiera się nowa wystawa poświęcona sytuacji uchodźców. – Schronienie to coś więcej niż tylko fizyczna struktura, to coś więcej niż tylko inżynieria. Obozy zbudowane naprędce często odbierają mieszkańcom kontrolę nad ich życiem i oddają ją w ręce zarządców. Tymczasem schronienie powinno być czymś więcej niż tylko dachem chroniącym przed deszczem – mówi Tom Scott-Smith, profesor nadzwyczajny w Refugee Studies Centre na Uniwersytecie Oksfordzkim, kurator wystawy.

Zdaniem organizacji działających na Lesbos za miesiąc piękne białe namioty będą tonęły w błocie. Nowy obóz nie chroni przed niczym, nawet od deszczu.

Pierwsi zakwaterowani w Morii 2.0

Katastrofalna sytuacja na Lesbos nie jest tylko problemem Grecji. To wstydliwy problem całej Europy, od którego odwraca się oczy. W środę Komisja Europejska zaproponowała nowy pakt migracyjny, bez przymusu przyjmowania uchodźców przez państwa członkowskie. Ponad 430 organizacji humanitarnych w solidarnym sojuszu przeciwko nowej polityce nie pozostawiły suchej nitki na projekcie. – Pakt powiela cierpienie i nadużycia na granicach, pozwala na więzienie ludzi w piekielnych warunkach. Mówimy temu dość – czytamy w ich wspólnym oświadczeniu.

– Tak długo, jak Europa będzie odwracać oczy, jak nie będzie działającego systemowego, tak długo Moria będzie się powtarzać – mówi w imieniu organizacji Carmen Dupont.

Tekst i zdjęcia:

Magdalena Grzymkowska

Petycję o zmianie europejskiej polityki migracyjnej można podpisać na stronie internetowej: bit.ly/RadicalCallForChange
 Link do zbiórki pieniędzy na rzecz uchodźców z byłego obozu w Morii: bit.ly/SupportMoria

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Magdalena Grzymkowska

komentarze (0)

_