Nie miała drogi usłanej różami. Obecnie, dzięki pirografii, czyli sztuce wypalania w drewnie, jej życie nabrało nowego wymiaru. O swojej twórczości i życiowych doświadczeniach Anna Jankowska opowiada w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
„Malowanie” w drewnie gorącym metalem to żmudna praca.
– Owszem, wystawiająca cierpliwość, samozaparcie i manualne zdolności na dużą próbę. Ale jeśli jesteśmy w stanie nad tym wszystkim zapanować, to satysfakcja gwarantowana. Długość wykonywania poszczególnych projektów jest zróżnicowana i zależy od motywu, jaki chcemy uwiecznić. Mnie najdłużej, bo 140 godzin, zajęło zrobienie katedry Notre Dame z Paryżem w tle, odzwierciedlającej jej widok z lotu ptaka z początku XIX wieku. Żmudne zajęcie, bo musiałam dopracować mnóstwo szczegółów, żeby wyglądało naprawdę perfekcyjnie. Dachy, kominy, okna… Ale ostateczny efekt robi wrażenie.
To obraz najbliższy twojemu sercu?
– Bardzo go lubię, niemniej wielki sentyment mam też do prac przedstawiających widziany z góry most Tower Bridge w Londynie oraz Wieżę Eiffla w Paryżu. Za to w zupełnie innym klimacie są dwie prace nawiązujące do filmu „Rambo” – jedna uwiecznia helikopter, pod którym jadą wojownicy na koniach, a druga głównego bohatera tej serii Sylvestra Stallone, w trzech różnych odsłonach. W dzieciństwie był to jeden z moich ulubionych filmów i dawny sentyment pozostał do dziś.
Tematyka twoich prac ewoluowała.
– Tworzę różne obrazy, ale w każdy z nich, bez względu na to, co przedstawia, wkładam całe serce, hołduję bowiem zasadzie, że jeśli już za coś się zabieram, to ma to być zrobione profesjonalnie. Zaczynałam od prostych rzeczy, takich jak kwiaty czy krajobrazy, a z czasem pojawiały się bardziej skomplikowane motywy. Obecnie najmocniej pasjonuje mnie architektura, znane budowle, ale także nietypowi, ciekawi ludzie, mieszkający w różnych zakątkach świata. Zawsze moją wyobraźnię pobudzały afrykańskie plemiona oraz Dziki Zachód, dlatego w przyszłości zamierzam portretować Indian, szamanów, lokalnych wodzów, a także inne barwne postacie.
W planach mam też Statuę Wolności z Nowym Jorkiem w tle, most Golden Gate w San Francisco, londyński Pałac Buckingham czy Bramę Brandenburską w Berlinie. Interesujących obiektów nie brakuje.
Jak wygląda proces tworzenia obrazu?
– Wyszukuję ciekawe ilustracje, które następnie w formie szkicu przenoszę na deskę, płytę, pudełko – słowem wszystko, co jest płaskie i zrobione z drewna. Następnie zaczyna się wielogodzinny etap wypalania pirografem, czyli malowania gorącym metalem. Dużą wagę przykładam do dopieszczania szczegółów i odpowiedniego cieniowania, gdyż właśnie te elementy są kluczem do sukcesu. Przypomina to trochę pracę sapera, bo jeśli popełnimy najmniejszy błąd, cały dotychczasowy wysiłek idzie na marne. Poprawek niestety nie da się zrobić, jak coś zepsujemy obraz można wyrzucić. Natomiast jeśli szczęśliwie dobrniemy do końca, ostatnim etapem jest zabezpieczenie pracy trzema warstwami lakieru.
Skąd u ciebie zamiłowanie akurat do pirografii?
– Sztuką wypalania zajmował się mój nieżyjący już dziadek, Stanisław Paniewski, który oprócz tego świetnie władał pędzlem i malował obrazy. To po nim, jak sądzę, odziedziczyłam te zdolności, a że uwielbiam naturalne tworzywa, więc siłą rzeczy drewno, którego zapach koi moje zmysły, było najlepszym materiałem. Cztery lata temu kupiłam pirograf i zaczął się zupełnie nowy etap w moim życiu. Początki nie były zbyt obiecujące, ale mimo wielu błędów, jakie wtedy popełniałam, nie zamierzałam się poddawać. Wzorce czerpałam z projektów zamieszczonych w internecie, które były różnej jakości, ale na mnie robiły ogromne wrażenie. Natomiast obecnie najbardziej podziwiam artystyczny kunszt Amerykanki Marshy Wilson, u której wszystko, nawet najdrobniejsze detale, są dopracowane po mistrzowsku, idealnie komponując się z całością.
Z tego co obserwuję, większość ludzi zajmujących się wypalaniem skupia swoją uwagę na zwierzętach (tygrysy, psy, koty, ptaki, jelenie) bądź portretach osób. Jednak ja nie idę w tym kierunku, szukając własnej, oryginalnej drogi oraz pomysłów na tworzenie rzeczy naprawdę wyjątkowych. Mam kilka wizji, ale dopóki się one nie zmaterializują nie chcę zapeszać.
Jest popyt na tego typu sztukę?
– Całkiem duży. Najczęściej moimi klientami są Polacy z kraju bądź Wielkiej Brytanii, ale miałam też zamówienia z Włoch i Niemiec, a nawet Stanów Zjednoczonych oraz Australii.
Wypalaniem zajęłaś się mieszkając na Wyspach.
– Przyleciałam tu w 2011 roku do chłopaka, mojej pierwszej miłości z czasów dzieciństwa, z którym jestem do dziś. A że Darek zajmuje się malarstwem artystycznym, odbieramy na podobnych falach i w każdej chwili mogę liczyć na jego fachowe rady.
Najpierw zakotwiczyłam w Addlestone w hrabstwie Surrey, a pięć lat później, po urlopie jaki spędziliśmy razem w Szkocji, postanowiliśmy się tam przeprowadzić. Decyzja była szybka, spakowaliśmy rzeczy i zamieszkaliśmy w Inverness, mieście, które nadało mojemu życiu nowego impulsu, inspirując do zajęcia się sztuką. Wokół piękne widoki, przyroda, zwierzęta, spokój. Czego chcieć więcej…
Szkocja robi wrażenie.
– To niesamowity kraj, który warto bliżej poznać. My w wolnych chwilach eksplorujemy różne ciekawe zakątki, a prawdziwą perełką, jaką dotychczas widziałam, jest otoczona górami dolina Glen Coe w okolicach miasteczka Fort William. Można tam poczuć prawdziwą wolność, niczym ptak w przestworzach. Zresztą cała północna Szkocja to raj dla osób lubiących obcowanie z naturą – nie ma tłoku, nawału samochodów oraz dużych skupisk budynków, które nazywam betonowym lasem.
Wcześniej mieszkałaś we Włoszech.
– Po ukończeniu 18 lat wyjechałam tam do pracy. Znalazłam zatrudnienie przy zbiorach warzyw i owoców, a przez kilka miesięcy miałam też angaż w fabryce ubrań, gdzie nauczyłam się szyć na siedmiu różnych maszynach. Najpierw wynajmowałam mieszkanie w małej miejscowości Lavello, w regionie Basilicata na południu kraju, natomiast podczas pracy na polach i w magazynach musiałam przenieść się na pustkowie, gdzie żyłam w dość spartańskich warunkach. Nie było łatwo, jednak nie narzekałam, wierząc w lepszą przyszłość.
Po pięciu latach wróciłam do mojego rodzinnego Wrocławia, gdzie pracowałam w hotelu, do czasu emigracji do Wielkiej Brytanii. Od początku wykonywałam tu zlecenia związane ze sprzątaniem.
Długa droga…
– …i kręta. Dużo w życiu przeszłam, co przedstawię w autobiograficznej książce, którą właśnie zaczęłam pisać. To nie jest historia usłana różami, począwszy od traumatycznych przeżyć w dzieciństwie, gdyż niestety nie doświadczyłam ciepła ani miłości ze strony rodziców. Ojciec, który zajmował się handlem, był bardzo surowy, a do tego nadużywał alkoholu i przemocy fizycznej. Dochodziło do różnych nieprzyjemnych sytuacji, ale jakoś musiałam przetrwać ten okres. Rekompensowałam to sobie aktywnością fizyczną, wszędzie było mnie pełno, a w okolicy trudno było znaleźć drzewo na które bym się nie wspięła. Marzyłam o zostaniu alpinistką i miałem ku temu spore predyspozycje, co potwierdzali instruktorzy tego sportu, którzy nalegali żebym zapisała się do klubu wspinaczkowego, ale ojciec postawił ultimatum – albo ja będę trenować, albo brat, który chciał zostać żużlowcem. Ustąpiłam na jego rzecz, niestety miał wypadek na torze i z jego kariery nic nie wyszło.
Ojciec był również przeciwny mojej nauce w szkole wojskowej, do czego mnie bardzo ciągnęło. W tej sytuacji wybrałam zawodówkę o profilu fotograficznym, by móc uwieczniać na zdjęciach piękne chwile i obrazy, jakich w moim życiu było bardzo mało.
Mając 16 lat musiałam opuścić rodzinny dom, przeprowadziłam się do mojego ówczesnego chłopaka i zaczęłam życie na własną rękę. Utrzymywałam się głównie z pieniędzy, jakie dostawałam ze szkolnych praktyk, ale bywały też dni, kiedy brakowało na chleb. Wyjazd do Włoch wydawał się szansą na lepsze życie, dlatego po skończeniu szkoły i osiągnięciu pełnoletniości zaczęłam emigracyjną tułaczkę.
Wzloty przeplatały się z upadkami, ale w końcu odnalazłam swoje miejsce na ziemi. A przede wszystkim pasję, która wyznacza kierunek w jakim podążam. Na wypalanie w drewnie poświęcam wiele czasu, praktycznie codziennie się tym zajmuję. Najlepiej pracuje mi się w nocy, kiedy wszyscy śpią, a ja mogę w spokoju tworzyć, nawet do drugiej czy trzeciej nad ranem i, co ciekawe, następnego dnia wcale nie czuję się zmęczona…