Przyjechałam do Londynu jako wszechstronnie wykształcony muzyk, z dużymi ambicjami, ale na początku nie było różowo. Cały czas jednak wierzyłam, że wrócę na właściwe tory – mówi Anita Łazińska w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Spełniasz się w różnych muzycznych formach.
– Jako nastolatka wielokrotnie zastanawiałam się, czy można być mistrzem w kilku dziedzinach, czy raczej powinnam poświęcić się tylko jednej. Ba, ale której? Na szczęście czas młodzieńczej, romantycznej egzaltacji minął i dziś łączę śpiewanie oraz granie, często jednocześnie. Bardzo lubię też aranżować i komponować w najbliższej mi stylistyce jazzowej.
Jednym z moich najważniejszych odkryć był fakt, iż wcale nie muszę pretendować do miana wirtuoza. Doszłam do wniosku, że kompleksy i załamania wynikające z braków (niejednokrotnie wyimaginowanych w młodym umyśle) prowadzą do nieszczęścia niespełnienia, dlatego należy podążać za głosem grającej w sercu muzyki.
To wystarczy?
– W moim przypadku się sprawdza. Realizuję się artystycznie, na przestrzeni lat współpracowałam z wieloma formacjami, przy różnych projektach, występując zarówno w Polsce, jak i za granicą. Śpiewałam między innymi na festiwalu chórów w Torrevieja w Hiszpanii oraz festiwalu big bandów we francuskim Belfort, jednak zdecydowana większość mojego muzycznego życia toczy się w Londynie.
Od początku się tu odnalazłaś?
– Bywało różnie. Do brytyjskiej stolicy przyleciałam w 2005 roku, zaraz po skończeniu studiów na Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. Chciałam posmakować nowego życia i zarobić duże pieniądze, jednak szybko okazało się, że to drugie jest znacznie trudniejsze.
Na Wyspach znalazłam się dzięki przyjacielowi, który kupił mi bilet, wyposażył w kieszonkowe i zaaranżował lokum u swoich kolegów. Już następnego dnia, mimo że nie znałam zbyt dobrze języka angielskiego, zaczęłam szukać pracy, którą znalazłam w kawiarnianej kuchni, ale długo nie zagrzałam tam miejsca – wyrzucili mnie po tygodniu, bo tłukłam za dużo naczyń przy zmywaniu. Jednak nie było czasu się żalić, zakasałam rękawy, imając się różnych rzeczy, żeby zarobić na życie. Pracowałam w kawiarniach jako pomoc kuchenna, ekspedientka w sklepie z odzieżą, kelnerka w restauracji, a nawet w sali koncertowej St John’s Smith Square w dzielnicy Westminster, gdzie przeszłam „karierę” od biletera, do kierownika zmiany. Niemniej cały czas marzyłam o pracy w swoim wyuczonym zawodzie, dlatego zarejestrowałam się w agencji muzycznej, dzięki czemu grałam i śpiewałam w hotelu, zaczęłam udzielać lekcji gry na pianinie, zostałam też organistką w kościele, którą zresztą jestem do dziś, w polskiej parafii na Willesden Green. W końcu, po czterech latach takiego lawirowania, postanowiłam skupić się tylko na muzyce, nawet za cenę mniejszych zarobków. Postawiłam wszystko na jedną kartę, gdyż poziom frustracji sięgnął zenitu, a ja byłam bliska podjęcia decyzji o powrocie do Polski.
To był dobry ruch?
– Zdecydowanie, dzięki temu odżyłam, mogąc spełniać się w ciekawych przedsięwzięciach. Z tych najważniejszych warto wymienić DNA Artist Bar, w ramach którego przygotowywaliśmy programy słowno-muzyczne, tworzone przez poetkę i pisarkę Danę Parys-White. Byłam tam kierownikiem muzycznym, aranżerem i pianistą.
Na uwagę zasługują również „Swingująca Warszawianka”, gdzie śpiewałam zaaranżowane przez saksofonistę Leszka Kulaszewicza utwory patriotyczne na skład jazzowy oraz odbywające się z jego inicjatywy coroczne Zaduszki Jazzowe.
Bardzo miło wspominam występ z Leszkiem Kułakowskim w londyńskim koncercie „Chopin, Komeda & Love Songs” w 2018 roku, gdzie zaśpiewałam kompozycje mistrza.
Natomiast, jeśli chodzi o długotrwałe projekty, to ważną rolę w moim muzycznym życiu odegrał ośmioosobowy, międzynarodowy zespół Vibrations Of Sound, wykonujący muzykę będącą fuzją soulu, funku i wpływów afrykańskich. W latach 2011–2017 często gościliśmy w znanych londyńskich klubach, między innymi Rich Mix, Strongroom, Mau Mau, Hootananny Brixton, The Magic Garden, The Forge czy Zigfrid von Underbelly. W VOS grałam na pianinie elektrycznym i syntezatorze, śpiewałam też chórki, niestety grupa rozpadła się.
Szkoda, jednak życie toczy się dalej. Od pięciu lat jestem wokalistką Alle Choir London, prowadzonego przez Martę Radwan. Śpiewamy głównie jazz i mamy sporo osiągnięć na koncie. Możemy się pochwalić uczestnictwem w programie „Pitch Battle”, emitowanym przez telewizję BBC 1 oraz licznymi występami na londyńskich scenach. Nasz ubiegłoroczny koncert kolędowy w POSK-u został całkowicie wyprzedany, a obecnie – mimo koronawirusa – nagrywamy standardy jazzowe, czego efekty można obserwować w internecie.
Natomiast najnowszym projektem, w jakim uczestniczę, jest zespół Wild Whispers, grający muzykę na pograniczu słowiańskiego folku, jazzu i soulu. Grupa została utworzona w ubiegłym roku przez wokalistki i kompozytorki Karolinę Micor oraz Gosię Janek, a w składzie są również gitarzysta Artur King, włoski perkusista Giuliano Osella oraz francuski basista Basile Petite. Ja gram na pianinie, syntezatorze oraz aranżuję. Po imponującym koncercie inauguracyjnym, który odbył się pod koniec lutego bieżącego roku w Jazz Cafe POSK, z niecierpliwością czekamy na ponowną możliwość grania dla publiczności, a póki co prezentujemy naszą twórczość na kanale YouTube.
Czujesz się artystycznie spełniona?
– Robię to, co lubię i czuję, w zgodzie z samą sobą, a to jest najważniejsze. Pochodzę z rodziny robotniczej, bez tradycji muzycznych, jednak zawsze miałam do tego dryg. Byłam bardzo żywym dzieckiem – grałam z chłopakami w piłkę nożną, wspinałam się po drzewach, a jednocześnie uczestniczyłam w szkolnych akademiach i przedstawieniach muzycznych, śpiewałam w dziecięcej scholi kościelnej, a w czasach licealnych w chórze Szkoły Muzycznej Canto.
W moim rodzinnym Włocławku odbywa się znany Ogólnopolski Konkurs Recytatorski z turniejem poezji śpiewanej. Kilkakrotnie brałam udział w eliminacjach oraz warsztatach (z Elżbietą Zapendowską i Andrzejem Głowackim), a w 2003 roku zostałam jego laureatką. Niedługo potem zajęłam drugie miejsce na Festiwalu Poetyckie Okruchy Lata, dzięki czemu miałam okazję uczestniczyć w osławionym Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie.
Warto dodać, że oprócz liceum uczęszczałam do Diecezjalnego Studium Organistowskiego, któremu wiele zawdzięczam.
Ukoronowaniem tego były studia.
– Ukończyłam je na Akademii Muzycznej w Bydgoszczy, na wydziale dyrygentury i edukacji muzycznej, w specjalnościach – prowadzenie zespołów jazzowych i muzyki rozrywkowej oraz edukacja muzyczna. Co ciekawe, byłam studentką, a jednocześnie uczennicą średniej szkoły muzycznej w klasie organów, gdyż nauka w niej trwała sześć lat, a ja chciałam pogodzić jedno i drugie. Dyplom jej ukończenia odebrałam na rok przed obroną tytułu magistra.
Gruntowne wykształcenie.
– Do tego wielowymiarowe, co bardzo mi się później przydało. Jednak nic nie stoi w miejscu, trzeba się rozwijać, dlatego cały czas pracuję nad techniką i środkami wyrazu zarówno w warstwie wokalnej, jak i pianistycznej. To niekończące się zajęcie.
Inspirujące?
– Na pewno. Natchnienie czerpię głównie z jazzu i zbliżonych do niego gatunków, ale bliska jest mi również muzyka klasyczna. Podążam własną drogą, natomiast są artyści do których mam szczególny sentyment. Pat Metheny Group cenię za bogactwo formy i treści (mam wrażenie, że każda ich kompozycja to wielowymiarowe światy), Ellę Fitzgerald – za swing i rewelacyjne śpiewanie scatem, a Billa Evansa – za wrażliwość harmoniczną i zmysł improwizacji.
Ale nie szufladkuję się, jednocześnie będąc otwarta na inne gatunki. Cenię mistrzowski kunszt chociażby Whitney Houston, Michaela Jacksona czy Stinga. Pięć lat temu byłam na koncercie tego ostatniego i muszę przyznać, że było to niesamowite przeżycie. Podobnie jak występ Kurta Ellinga, wokalisty operującego ogromną paletą barw, podczas London Jazz Festival. Takie wydarzenia na zawsze pozostają w pamięci.
W brytyjskiej stolicy imprez z najwyższej półki nie brakuje.
– I właśnie za to ją cenię. Bogate życie kulturalne pozwala na obcowanie ze sztuką na co dzień, wystarczy tylko chcieć. Do tego dochodzi możliwość poznawania różnych kultur, ludzi niemal z całego świata, no i poczucie samowystarczalności finansowej. To niezaprzeczalne plusy, niemniej często męczy mnie ogrom i tempo Londynu, dlatego nie wiążę z nim całej swojej przyszłości. Przyleciałam tu na chwilę, która trwa już 15 lat, ale wiem, że w końcu przyjdzie jej kres. Być może wrócę do Polski, albo wybiorę jakieś inne miejsce na ziemi, a póki co często wyjeżdżam poza stolicę, żeby nasycić się przyrodą. Chodzę po lasach, wzgórzach, klifach. Potrzebuję tego dla spokoju ducha i wewnętrznej harmonii, a wędrując mam poczucie spełnienia i cieszę się, że tak niewiele mi potrzeba do szczęścia. Moim drogowskazem niezmiennie pozostaje modlitwa, którą zaczynam każdy dzień: „Boże, użycz mi pogody ducha – abym godziła się z tym, czego nie mogę zmienić, odwagi – abym zmieniała to, co mogę zmienić i mądrości – abym odróżniała jedno od drugiego”…