To hobby, które można porównać do uzależnienia. Jeśli ktoś połknie bakcyla, to już po nim, nie przypadkiem znajomi nazywają mnie szydełkowym maniakiem – mówi Marta Tarkowska w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Szydełkowanie to skomplikowane zajęcie.
– Tak bym nie powiedziała, szczególnie jeśli ma się do tego dryg i zacięcie. Za to z pewnością bardzo czasochłonne, przy czym najwięcej czasu pochłaniają wykończenia. Ja często używam do tego kamieni (szlachetnych, półszlachetnych, naturalnych), odpowiednio dobranych kolorystycznie, z barwą szydełkowej tarczy – hematyt do szarości, biały howlit do bieli, ametyst do fioletu itp.
Sięgam też po pióra, najczęściej strusie, dostojne, ale również pawie, bażancie, a z mniejszych – gęsie czy kacze. Do tego metry wstążek, koronek, metalowych ozdób i szereg innych dodatków, które zajmują mi kilka szuflad. Chcąc pomieścić kordonki, musiałam kupić dodatkową szafę.
Od dawna się tym zajmujesz?
– Zdolności manualne wykazywałam już jako dziecko, co odziedziczyłam po mamie, natomiast na dobre miłość do szydełka wróciła w 2013 roku, kiedy urodziłam bliźniaki. Wówczas zrezygnowałam z pracy zawodowej, bo cały czas chciałam być z moimi chłopcami. Ale była też druga strona medalu – pieluchy, butelki z mlekiem, płacz, ciągła bieganina. Wszystko podwójnie. Wtedy na ratunek przyszło mi właśnie szydełko, będące świetnym sposobem na wyciszenie i ukojenie nerwów.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam, była narzuta na łóżko – w jasnych, pastelowych kolorach, składająca się z kilkuset identycznych kwiatków połączonych ze sobą. Użyłam do tego włóczki akrylowej kupionej w charity shopie – bo tanio i dużo. Dziś śmieję się wspominając tamtą sytuację, bo chociaż wykonanie było staranne, to jakość mizerna. Coś się po praniu rozciągnęło, coś skurczyło, coś zmechaciło…
Z czasem z cienkich kordonek zaczęłam robić serwetki, koszyczki, zakładki, podkładki pod kubki. Nie patrzyłam na nie jednak jak na przedmioty użytkowe, a bardziej pod kątem artyzmu, sztuki, wyobraźni.
Potem przyszła pora na tak zwane łapacze snów. Dawniej pełniły one rolę amuletów wśród niektórych indiańskich plemion, ale dziś nie wiążą się z zabobonami. Moje mają być przede wszystkim dekoracją, wystrojem ściany, który przyciąga oko. A czy posiadają magiczną moc? Z pewnością, bo w ich tworzenie wkładam całe serce.
Kolejnym krokiem w moim artystycznym rozwoju były instalacje. Składają się one z różnej wielkości drewnianych obręczy połączonych ze sobą, które tworzą serwetki zaciśnięte między dwoma kółeczkami bambusowego tamborka hafciarskiego. Trzeba je dopasować wielkością, wpiąć, a potem ułożyć we współgrającą ze sobą całość. Tu następuje najtrudniejszy etap – „zszywanie kółek”. Używam do tego cienkiej żyłki, która musi być niewidoczna, a jednocześnie na tyle mocna, żeby kilkanaście obręczy trzymało się razem.
Ciekawe konstrukcje.
– Dające pole do pofolgowania własnej wyobraźni. Ale moje szydełkowe kreacje to nie tylko niteczka, haczyk i nieszablonowe projekty. Do utrwalenia części z nich gotuję krochmal, podobnie jak kiedyś nasze bacie, wykorzystując go do usztywnienia ozdób na choinkę czy mniejszych serwetek. Stosuję też profesjonalny utwardzacz do tkanin, dość trudny w użyciu, gdyż wymaga to dużej precyzji.
Ile prac masz na koncie?
– Nie wiem dokładnie, ale szacuję, że spokojnie ponad dwa tysiące. Wystarczy powiedzieć, że co roku przygotowuję około 200 jajek wielkanocnych, a w okresie Świąt Bożego Narodzenia kilkadziesiąt bombek, aniołków, śnieżynek.
To dochodowe zajęcie?
– Niestety, nie. Długie godziny, zarwane noce, szycie, prucie, wykończenia… Ilość pracy nijak nie przekłada się na finanse, gdyż na przykład, biorąc pod uwagę poświęcony czas i środki, duża serweta musiałaby kosztować ponad 300 funtów. Oczywiście, zawsze wpadnie parę groszy. Mam zarejestrowaną działalność gospodarczą, sprzedaję swoje prace w UK, mam też klientów w Polsce, Irlandii, Włoszech, Niemczech, a nawet Stanach Zjednoczonych. Chętnych nie brakuje, ale nie mogę zbytnio windować cen. Najważniejsza jest jednak satysfakcja, że robię to, co kocham.
Swego czasu Anglicy słynęli z zamiłowania do królewskiego stylu.
– Wydaje się, że ów pałacowy, monarszy sznyt – przepełniony malowaną porcelaną, szydełkowymi serwetami czy ręcznie haftowanymi gobelinami – większości z nich już się znudził. Tyle pięknych rzeczy można znaleźć na tutejszych pchlich targach, że aż przykro się robi widząc jak są one zastępowane kiczem sprowadzanym z Chin.
Oczywiście, są też wielbiciele i znawcy prawdziwego rękodzieła. Jeśli chodzi o szydełkowanie, Anglia jest mieszanką irlandzkiej koronki i grubszych chust. Podobnie jak na szeroko rozumianym zachodzie dominują tu pledy, koce, kolorowe narzuty na łóżka. Natomiast, co ciekawe, im dalej na wschód, tym szydełko ma mniejszy rozmiar. Rosjanki doskonale sprawdzają się w tworzeniu niemalże mikroskopijnych rozmiarów misiów, a ich niteczki są delikatniejsze, cieńsze i wykonane z niezwykłą precyzją. Twórczość chociażby Anastasii Kirs to prawdziwa maestria.
Najbardziej jednak zachwyca mnie polska koronka koniakowska. Przekazywana z pokolenia na pokolenie, składająca się z licznych elementów, charakteryzująca niestosowaniem żadnych wzorników sprawia, iż każda praca jest unikatowa i jedyna w swoim rodzaju.
Ale to w Anglii zapuściłaś korzenie.
– Mieszkam tu, a dokładnie w Slough, od 2004 roku. Razem z mężem zdecydowaliśmy się na emigrację, chcąc zarobić na mieszkanie i wrócić do kraju, jednak wsiąknęliśmy w tutejszy klimat i – przynajmniej w najbliższym czasie – na powrót się nie zanosi.
Początki były trudne. Pracowałam w drukarni po 12 – 16 godzin dziennie, do czasu, kiedy po miesiącu koleżanka zaproponowała mi sprzątanie prywatnego domu. A w zasadzie rezydencji – pięknej, majestatycznej, w wiktoriańskim stylu, z antykami na każdym kroku. Szybko zaprzyjaźniłam się z jej właścicielami, starszym angielsko-irlandzkim małżeństwem, które było dla mnie jak rodzina. Brałam udział w domowych uroczystościach, popołudniami piliśmy herbatkę, podnosili mnie na duchu, kiedy tęskniłam za bliskimi w Polsce. Koronkowe irlandzkie serwety, szydełkowe narzuty na łóżka, obrazy, rzeźby, ogród… Atmosfera tamtego miejsca była niesamowita, jednak po dziewięciu latach i narodzinach moich bliźniaków przyszła pora na nowy etap w życiu. Chciałam być przy nich dając im tyle ciepła i wrażliwości na świat, ile sama dostałam w dzieciństwie od moich rodziców. Mama była urzędniczką w toruńskim magistracie, ale każdą wolną chwilę poświęcała mnie i o rok młodszej siostrze Magdalenie. Robiła swetry na drutach, haftowała bluzeczki, szyła sukienki, a nasze lalki zawsze miały modne szydełkowe ubranka. Dzięki temu i wrodzonej cierpliwości rozwijałam się manualnie – uwielbiałam spędzać czas rysując, malując, rzeźbiąc w plastelinie.
Z kolei tato był zawodowym żołnierzem, a jednocześnie wielbicielem historii i staroci. Prowadził nawet własny antykwariat, gdzie zgromadził piękną kolorową porcelanę, obrazy w złoconych ramach, monety, a także klasery ze znaczkami i pocztówkami z okresu międzywojennego. W centralnym punkcie stała pamiątka po pradziadku, który przed wojną służył w toruńskim 4 Pułku Lotniczym – część śmigła samolotu.
Tato nauczył nas szacunku do przedmiotów z duszą. Każdy nowy nabytek miał swoją przeszłość, o której uwielbiał opowiadać, co pobudzało wyobraźnię zmuszając do samodzielnego wertowania książek, katalogów, internetu. Może dlatego marzyłam, żeby zostać archeologiem, fascynowały mnie wykopaliska, starocie, pędzelki do oczyszczania znalezisk.
Jednak poszłaś inną drogą.
– W 1999 roku, kiedy byłam uczennicą liceum ogólnokształcącego, zmarła na raka moja mama. Wszystko nagle straciło sens i nic nie było już takie jak wcześniej. Zamiast nauki na wyższej uczelni wybrałam studium pomaturalne na kierunku finanse i rachunkowość, co zupełnie mnie nie interesowało, ale wydawało się perspektywiczne. Zostałam fakturzystką w hurtowni spożywczej, później pracowałam na stacji paliw, gdzie zamiast poszukiwać śladów przeszłości od poniedziałku do piątku tankowałam do samochodów gaz LPG, a w weekendy uczyłam się o okropnych, nudnych podatkach.
Wyjazd do Anglii wydawał się szansą na lepsze życie, ale co najważniejsze zawsze mogłam liczyć na pomoc i wsparcie ze strony Artura, z którym od 18 lat jesteśmy małżeństwem. Obecnie ze swoim bratem prowadzi firmę budowlaną w Slough, a ja zajmuję się domem, mogąc w pełni oddawać mojej szydełkowej pasji. On świetnie to rozumie, dlatego oprócz kordonków i włóczek na urodziny bądź pod choinkę dostawałam od niego w prezencie szlifierki, piły, pilniki i szereg innych narzędzi. Nieprzypadkowo, gdyż instalacje, które wykonuję, zawieszone są na kiju albo gałęzi. Te ostatnie zbieram razem z moimi chłopakami podczas spacerów w lesie, potem je suszę, czyszczę z kory, szlifuję, wygładzam. Narzędzia są do tego niezbędne, mam ich już całą skrzynkę i nawet perfumy czy biżuteria nie cieszą mnie tak, jak kolejne tego typu zabawki…