Poza ringiem jestem uosobieniem spokoju, ale jak wchodzę między liny odpalam turbo. Walka to mój żywioł – mówi Piotrowi Gulbickiemu Paweł Pająk, mistrz świata i Europy w muay thai.
Muay thai to twardy sport.
– Na pewno jeden z najtwardszych, gdyż ciosy zadawane są pięściami, łokciami, nogami i kolanami. Dużo walk kończy się przed czasem, a o sukcesie decydują nie tylko umiejętności, ale przede wszystkim charakter, odporność na ból oraz umiejętność radzenia sobie w kryzysowych sytuacjach. Podczas mojej kariery miałem wiele kontuzji – od złamanych rąk czy nosa, po problemy z plecami, ale zbytnio się tym nie przejmowałem idąc drogą, która jest moim przeznaczeniem.
Od dawna?
– Od czasu, kiedy 10 lat temu, mieszkając w Dublinie, poznałem Piotra. Był on doświadczonym zawodnikiem muay thai, mającym na koncie około 100 walk, z których zaledwie 6 przegrał. Widząc jego sportowe umiejętności połknąłem bakcyla, stał się dla mnie inspiracją, a kiedy przeczytałem o obozach treningowych organizowanych w Tajlandii zamarzyłem, żeby doświadczyć tego na własnej skórze. Trzy miesiące później stało się to faktem.
Wcześniej trenowałeś sztuki walki?
– Trochę boksu. Ćwiczyłem też na siłowni, biegałem, ale wszystko w wymiarze podwórkowo-amatorskim. Muay thai było zupełnie czymś innym, jednak mimo tego że miałem na karku już 21 lat, postanowiłem spróbować. Zresztą razem z bratem bliźniakiem Piotrem, obecnie znanym z kanału „Podróże Wojownika”, który prowadzi na YouTube. On też pracował w Dublinie i podobnie jak ja wcześniej nie miał z tym sportem żadnej styczności. Kiedy zgromadziliśmy odpowiednią kwotę pieniędzy, w grudniu 2010 roku spakowaliśmy plecaki i polecieliśmy samolotem do Bangkoku, a stamtąd autokarem na wyspę Phuket. Tam już pierwszego dnia po przyjeździe zaczęliśmy treningi w słynnej szkole Tiger Muay Thai – najpierw w grupie dla początkujących, potem średniozaawansowanych i wreszcie zaawansowanych.
Było ciężko?
– Nawet bardzo, jednak z czasem ćwiczenia stały się rytuałem, wchodząc w krew. Zajęcia odbywały się w obiektach pod dachem, ale bez ścian, przy temperaturze dochodzącej do 30-40 stopni Celsjusza. Mieliśmy dwa treningi dziennie, od poniedziałku do soboty – jeden o ósmej rano, a drugi o szesnastej. Trwały one po 2,5 godziny i wyglądały dość podobnie – rozgrzewka, pady, walka z cieniem, a później, w miarę rozwoju umiejętności, doszły do tego również sparingi i pojedynki.
Kiedy stoczyłeś pierwszy?
– Po dwóch miesiącach. Zarówno ja, jak i brat, na dzień dobry dostaliśmy doświadczonych tajskich rywali i efekt był do przewidzenia. Piotrek wyszedł na ring jako pierwszy kończąc starcie ze złamanym nosem i przegraną przez nokaut. Przyznam, że widząc to byłem przerażony, ale kości zostały rzucone. Zagryzłem zęby, dałem z siebie wszystko i udało mi się dotrwać do końca walki, chociaż dostałem surową lekcję. Rywal rozbijał mnie metodycznie low kickami, czyli kopnięciami stopą bądź piszczelem w udo. Po pojedynku, który z perspektywy czasu oceniam jako najtrudniejszy w całej swojej karierze, miałem czarne od siniaków nogi i przez tydzień dochodziłem do zdrowia, ale byłem z siebie dumny. Przeszedłem prawdziwą szkołę charakteru, która zaowocowała w przyszłości.
Muay thai jest w Tajlandii sportem narodowym.
– I niezwykle popularnym. Organizowanych jest mnóstwo imprez, walki odbywają się w różnych miejscach, a poprzedza je wai khru, taniec, który zawodnicy wykonują przed pierwszym gongiem, oddając w ten sposób szacunek do ringu i przeciwnika. Trwa on około minuty, dwóch, nadając mającej nastąpić rywalizacji specyficznego klimatu.
Zresztą przywiązanie do tradycji można spotkać na każdym kroku. My w wolnym czasie delektowaliśmy się urokiem miejscowych plaż, albo zwiedzaliśmy Phuket, zazwyczaj skuterami, które można wypożyczyć niemal wszędzie. Byliśmy też na innych wyspach i w wielu miastach, gdzie widok słoni czy małp na ulicach jest czymś normalnym. Jednak najbardziej zauroczyły mnie czyste, szerokie plaże, błękitna woda, palmy, a także swoisty spokój psychiczny. Do tego ludzie – bardzo pomocni, życzliwi, uśmiechnięci. Niestety, na przestrzeni ostatnich lat kraj mocno się zmienia, zaczyna dominować komercja, a dawna prostota i nieskazitelność przyrody powoli odchodzą w przeszłość.
Ale ciągle tam jeździsz.
– Corocznie, chociaż obecnie z powodu koronawirusa i związanych z tym obostrzeń nie miałem takiej możliwości. Wcześniej obozy były organizowane przez cały rok, ja na początku jeździłem na trzy miesiące, w okresie od grudnia do lutego, kiedy w Tajlandii jest słoneczna pogoda, a u nas zimno i plucha. Natomiast w ostatnich czterech latach uczestniczyłem w zgrupowaniach półtoramiesięcznych, zaczynających się we wrześniu.
To duże koszty?
– Jak zaczynałem całość, łącznie z wyżywieniem, oscylowała w granicach 1000 euro, ale teraz to kwota niemal dwukrotnie wyższa. Za to koszty lotu samolotem trochę się obniżyły.
Po pierwszym pobycie w Tajlandii wróciłeś do Irlandii.
– W Dublinie nie chciałem już mieszkać, dlatego zakotwiczyłem w Anglii, a konkretnie w Milton Keynes. Znalazłem tam pracę jako kurier w firmie DX, rozwożąc paczki i zajmuję się tym do dziś, tyle że już w Londynie, gdzie przeprowadziłem się cztery lata temu. W ten sposób zarabiam na kolejne wyprawy do Azji, zawsze jeżdżąc w to samo miejsce, gdzie wszystkich znam i czuję się jak w domu.
W Anglii też trenujesz.
– Muszę, żeby utrzymać formę. Byłem związany z kilkoma klubami: Immortal w Milton Keynes, BST w Northampton, Premier MMA w Harrow, a obecnie, od półtora roku, z Syndicate w Londynie. Ten ostatni prowadzony jest przez Polaka Michała Mańkę, ćwiczy tu spora grupa naszych rodaków, dzięki czemu mamy polski klimat z nutką tajskiego stylu.
Na koncie masz sporo sukcesów.
– Przełomowy w tym względzie okazał się rok 2018, kiedy po raz pierwszy wystartowałem w mistrzostwach Anglii, gdyż wcześniej walczyłem tylko w Tajlandii. Stoczyłem dwa pojedynki, oba wygrałem przez nokaut w pierwszej rundzie i nieoczekiwanie dostałem propozycję reprezentowania angielskich barw w światowym championacie, który odbył się niedługo potem w niemieckim mieście Nordhorn. Los chciał, że w pierwszych walkach trafiłem na Polaków, których nazwisk niestety nie pamiętam. Z pierwszym gładko wygrałem na punkty, mając go na deskach, natomiast z drugim przeprawa okazała się trudniejsza. Był doświadczonym zawodnikiem, stawiał twardy opór, niemniej po końcowym gongu to moja ręka powędrowała w górę. W ten sposób dotarłem do finału, gdzie napracowałam się najmniej. Już w pierwszej rundzie zasypałem rywala z Holandii gradem ciosów rękoma, a walkę zakończyło kolano i mogłem cieszyć się z pasa amatorskiego mistrza świata. Podobnie jak mój brat, który również trafił do reprezentacji Anglii, tyle że w formule MMA, na którą się przekwalifikował i też stanął na najwyższym stopniu podium.
Na jednym tytule nie poprzestałeś.
– W tym roku zostałem championem Europy, obie walki, z Hindusem i Anglikiem, wygrywając przez nokaut w pierwszej rundzie. Jestem też 3-krotnym mistrzem Anglii (2018-2020) oraz międzynarodowym mistrzem Anglii (2019). Przy wzroście 175 cm zazwyczaj startuję w kategorii 70 kg.
Twoim największym ringowym atutem jest siła fizyczna.
– Owszem, mam czym uderzyć. Lewy sierpowy i kopnięcie lewą nogą na wątrobę to moja koronna akcja, ale do tego dochodzi determinacja, kondycja oraz zawziętość, dzięki której nie odpuszczam, nieustannie prąc do przodu i zamęczając swoich przeciwników. Z 30 wygranych walk 20 rozstrzygnąłem przed czasem, mam też w rekordzie 5 porażek, wszystkie na punkty.
Ducha rywalizacji wyniosłeś z rodzinnego domu?
– Mama była krawcową, natomiast tata, zanim został strażakiem, uczył wychowania fizycznego w szkole, dlatego nacisk na aktywność był u nas na porządku dziennym. Zawsze coś ćwiczyłem, ale nie myślałem o zostaniu wyczynowym sportowcem, za to po ukończeniu technikum budowlanego w mojej rodzinnej Bielsko-Białej razem z dziewczyną i znajomymi wyjechałem na wyspę Guernsey. Znalazłem tam pracę jako kucharz, chociaż wcześniej z kuchnią nie miałem styczności, trochę zarobiłem i pół roku później wróciłem do Polski. Niestety, w kraju nie było większych perspektyw na godne życie, dlatego znów zdecydowałem się na emigrację, tym razem do Dublina. W stolicy Irlandii, gdzie mieszkałem 10 miesięcy, imałem się różnych rzeczy, między innymi pracując w magazynie oraz na budowie i to właśnie tam zasmakowałem w muay thai, czego pokłosiem były wyprawy do Tajlandii. W większości z nich towarzyszyła mi obecna narzeczona, a wcześniej sympatia, Monika.
Jest fanką tego sportu?
– Czasami przychodzi popatrzeć jak trenuję, ale nigdy nie ogląda moich walk, gdyż za bardzo się stresuje. Natomiast na ostatnim obozie była z nami nasza dwuletnia córeczka Zuzia, która z zaciekawieniem przypatrywała się jak tata ćwiczy, więc w przyszłości może sama się na to zdecyduje. Byłbym z tego bardzo dumny.
Mimo że jest to tak wymagająca dyscyplina?
– Właśnie dlatego. Ja dzięki treningom nie marnuję czasu na głupoty, dbając o rozwój fizyczny, mentalny, duchowy. Podnoszę poprzeczkę, pokonuję wyzwania, mam cele w życiu. Moim marzeniem jest zdobycie pasa mistrza któregoś ze stadionów w Tajlandii, gdyż wygrane z miejscowymi zawodnikami, w jaskini lwa, mają niepowtarzalny smak…