Pierwszą samodzielną parafię jako organista objął w wieku 13 lat. Gra na różnych instrumentach, ale narzeczoną Basię najbardziej ujął śpiewem. O swoim nie tylko artystycznym życiu Jakub Gawrysiak opowiada w rozmowie z Piotrem Gulbickim.
Byłeś organistą w kilku parafiach w Londynie. Jaka jest kondycja tej muzyki na Wyspach?
– To bardzo szanowana tu dziedzina sztuki, będąca nieodłącznym elementem wydarzeń kulturalnych, których miejscem często, chociaż nie zawsze, są kościoły. Mnogość imprez, chociażby koncerty w St. Paul Cathedral, świetni organiści, by wymienić Bena Bloora, wydawnictwa płytowe czy wreszcie poziom kształcenia zachęcający ludzi z całego świata do nauki w brytyjskich uczelniach – to wszystko sprawia, że muzyka organowa ma się dobrze, trwając w swojej tradycji.
Niemniej uznawana jest za niszową.
– I całe szczęście, gdyż dzięki temu trafia do koneserów i ciężko ją skazić jakimiś trendami. Bywają jednak organiści, którzy stali się swego rodzaju celebrytami, jak chociażby Cameron Carpenter ze Stanów Zjednoczonych, człowiek o kontrowersyjnym sposobie bycia i podejściu do sztuki, a jednocześnie ogromnych zdolnościach wirtuozerskich oraz wysublimowanym guście. W pewien sposób odczarował on muzykę organową nadając jej nowe oblicze, wzbudzające zainteresowanie szerszego grona słuchaczy.
Albo Xaver Varnus z Węgier, który dzięki swojej profesji został znanym w kraju dziennikarzem muzycznym.
Inspirują cię oni?
– Największym natchnieniem jest dla mnie Artur Rubinstein, w którego odbiciu lubię się przeglądać, a jego światopogląd i wrażliwość całkowicie podzielam. Miał piękne, barwne życie i kochał je, a że znany był z zamiłowania do cygar nie mógłbym marzyć o niczym innym, jak o zapaleniu razem z nim.
Moim mistrzem jest też Henryk Mikołaj Górecki, z którym miałem okazję przez kilka minut porozmawiać po jego spotkaniu z publicznością w Katowicach. Wymagało to podróży przez pół Polski i wielkiej odwagi, ale warto było. Podszedłem, przedstawiłem się i powiedziałem, że jestem zauroczony jego twórczością i chcę zostać wielkim artystą. Nie ukrywał zdziwienia patrząc na mnie, wówczas 8-letniego szkraba, ale spytał, gdzie się uczę, dlaczego fascynuję się taką muzyką, a na koniec uścisnął mnie i powiedział: „Per aspera ad astra”. Od tamtej pory te słowa traktuję jako swoje motto. Górecki zmarł dwa lata później, ale mam wrażenie, że patronuje mi gdzieś z góry.
To spotkanie przesądziło o twojej przyszłości?
– Na pewno stało się drogowskazem i utwierdziło mnie w słuszności obranej drogi, gdyż o tym, że chcę zostać profesjonalnym muzykiem, wiedziałem od kiedy sięgam pamięcią. Mój rodzinny dom we Włocławku czasami wręcz tańczył na dźwiękach. Mama, z wykształcenia ekonomistka, była wokalistką zespołu wykonującego muzykę popularną, a tata, absolwent Akademii Wychowania Fizycznego, grał na instrumentach dętych w orkiestrze strażackiej. Ale to nie wszystko – pradziadek potrafił zrobić użytek z każdego instrumentu, jakiego się dotknął, a wujek był organistą. Nuty, które od niego dostałem na dobry początek, do dziś traktuję jak relikwie.
Przychodząc do kościoła siadałem w ławce, a moja wyobraźnia odrywała się od rzeczywistości i wędrowała na wysokość empory, skąd dobiegające dźwięki organów wprawiały mnie w zachwyt. Wyobrażałem sobie, że unoszą się one wypełniając przestrzeń świątyni dzięki mnie, co kończyło się tym, że wyciągałem ręce przed siebie i w czasie mszy udawałem, że gram.
Mając osiem lat po raz pierwszy usiadłem przy prawdziwych organach i wtedy na dobre zaczęła się moja muzyczna przygoda. Granie szło w parze z wyprawami do różnych ciekawych miejsc i niezależnie od tego, czy był to mały wiejski kościółek czy potężna bazylika, znajdujące się w nich instrumenty traktowałem jak najdrogocenniejsze perły budownictwa organowego. W międzyczasie poznałem wielu wspaniałych ludzi (księży, muzyków, samorządowców), ukończyłem Diecezjalne Studium Organistowskie, a w Boże Narodzenie 2013 roku objąłem pierwszą samodzielną parafię Miłosierdzia Bożego w Wieńcu-Zdroju, stając się najmłodszym organistą w diecezji. Miałem wówczas 13 lat.
Niedługo potem wyjechałeś do Londynu.
– Siedem miesięcy później, razem z rodzicami, którzy zdecydowali się wyemigrować z kraju ze względów ekonomicznych oraz z młodszym bratem. Dziś Aleks ma 10 lat, posiada słuch absolutny i aspiracje żeby zostać skrzypkiem bądź dyrygentem.
Pobyt w brytyjskiej stolicy dużo mi dał – kształciłem się u znamienitych organistów, Theodore’a Williamsa i Adriana Gunninga, szybko nawiązałem też kontakty z Polonią oraz polskimi i angielskimi kościołami. Byłem organistą w Saint Monica’s Church na Palmers Green, Our Lady of the Rosary and Saint Patrick Catholic Church na Walthamstow, St. Ignatius Church na Stamford Hill, a przez ostatnie lata w parafiach Chrystusa Króla na Balham oraz św. Wojciecha na South Kensington.
Organy to moja miłość, jednak ponieważ żadna klawiatura nie jest mi obca, grałem na różnych instrumentach, a jako pianista zjeździłem Wielką Brytanię wzdłuż i wszerz, mając w swoim repertuarze cały wachlarz utworów – od Scarlattiego, przez Schuberta, po Mykietyna, a nawet specjalnie opracowane przeze mnie kujawiaki i tańce ludowe. Oczywiście, nie mogło też zabraknąć dzieł Bacha czy Chopina.
Muzykę gram w sposób, w jaki sam chciałbym ją słyszeć, dlatego wyrywam się z pewnego kanonu wykonawstwa, interpretuję według własnych odczuć, starając się wydobyć i uwydatnić wszystkie artystyczne smaczki. Ma ona dla mnie smak malin – jest słodka, czasami cierpka, potrafi być soczysta i zawsze intensywna. A co najważniejsze, można ją rwać garściami.
Przez lata współpracowałem z wieloma chórami, solistami, organizacjami (np. Instytut Polski Akcji Katolickiej, Zjednoczenie Polskie w Wielkiej Brytanii), ośrodkami kultury (m.in. Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny, Ognisko Polskie), niejednokrotnie występowałem w Ambasadzie RP w Londynie. Zagrałem też recital dla japońskiej telewizji NHK na stacji St Pancras.
Odrębna kwestia to koncerty poza Zjednoczonym Królestwem – w Polsce, Rosji, Francji, Niemczech i Włoszech. Do tego ostatniego kraju mam szczególny sentyment, gdyż uwielbiam tamtejszą kulturę, język, jedzenie, wino…
Ale nie tylko na graniu się skupiasz.
– Istotną częścią mojego życia jest kompozycja. Płomienny zapał przekuwam w misternie skonstruowane na pięciolinii brzmienia, tworząc szereg form instrumentalnych. Pisałem dla chórów, orkiestr, teatrów, współpracowałem z Polską Misją Katolicką, dbając o oprawę muzyczną przy okazji różnych wydarzeń, takich jak pielgrzymki do Aylesford czy Laxton Hall. Z kolei dla parafii na Devonii skomponowałem Gorzkie Żale na instrumenty smyczkowe, a zaprezentowałem je dyrygując orkiestrą.
Jestem dumny ze swojego liturgicznego dorobku. Piszę melodie do pieśni kościelnych, a także całe pieśni od podstaw – tekst i muzykę. Jedna z nich została hymnem Sanktuarium Matki Bożej Ostrobramskiej w Bristolu.
Czujesz głód nowych wyzwań?
– To mnie napędza, dlatego spełniam się w różnych projektach. Od roku gram w grupie Retro Singers, z którą promujemy dziedzictwo polskiej muzyki z przełomu lat 20. i 30. ubiegłego stulecia. Obecnie finalizujemy program poświęcony Marianowi Hemarowi, związany z 80-leciem Ogniska Polskiego w Londynie.
Zdobyłem też pewne uznanie jako bas-baryton, szczególnie w osławionej Arii Skołuby ze „Strasznego Dworu” Stanisława Moniuszki. Nigdy, poza zajęciami w ramach przygotowania do zawodu organisty, nie szlifowałem głosu profesjonalnie, on po prostu przyszedł i jak spod ziemi wydobywa się z głębi mnie. Co ciekawe, narzeczoną, z którą jesteśmy razem od dwóch lat, poznałem w kościele, gdzie występowałem. Basia była pod wrażeniem mojego śpiewu, który kojarzył się jej z arią „Bring Him Home” z „Nędzników”, wykonywaną przez Hugh Jackmana. Podczas ubiegłorocznego koncertu wyśpiewałem jej na kolanach: „Ty albo żadna!”.
Często jeździsz do Polski?
– Można powiedzieć, że jedną nogą jestem nad Tamizą, a drugą nad Wisłą. Jako że wiele londyńskich kościołów ze względu na koronawirusa zostało zamkniętych, obecnie pracuję jako organista w Sanktuarium Męczeństwa Błogosławionego ks. Jerzego Popiełuszki oraz duszpasterstwa mszy trydenckich we Włocławku. Założyłem też chór parafialny „Soni Vistulae”, który cieszy się rosnącą popularnością.
Robię to, co lubię, spełniam się artystycznie, jednak odczuwam właściwy sobie niedosyt i planuję dalszy rozwój mojej maestrii. Chciałbym studiować kompozycję, ponieważ scala ona wszystkie aspekty tego, czym się zawodowo zajmuję.
Pozostaje czas na inne aktywności?
– Od roku moją namiętnością jest genealogia. Wiersz Bolesława Leśmiana, „Szli tędy ludzie”, stał się pretekstem do zmierzenia się z przeszłością, która zawsze była mi bliska ze względu na rodzinne wspomnienia dotyczące patriotycznych tradycji. Jeden z moich prapradziadków był żołnierzem Błękitnej Armii, oddanym hallerczykiem, odznaczonym m.in. Orderem Virtuti Militari. Drugi – uczestnikiem kampanii wrześniowej, plutonowym 14 Pułku Piechoty Ziemi Kujawskiej i jeńcem Stalagu I A. Z kolei przyszywany pradziadek walczył w Powstaniu Warszawskim. Tę ciszę po nich dobrze zakłócić szelestem pożółkłych kart akt metrykalnych, jestem im to winien…